Wiedeń i Dolina Wachau, wrzesień 2015

W stolicy Austrii byłam wielokrotnie, ale tu opisuję drugą część urlopu z 2015 roku. Do Wiednia trafiliśmy z Budapesztu.

Czwartek, 10 września

Miasto powitało nas słońcem. Rozpoczęliśmy dzień od rodzinnego śniadania, a potem Ciocia odprowadziła nas do parku przy pałacu Schönbrunn. Przeszliśmy obok palmiarni i zoo, połaziliśmy po ścieżkach przy pięknie i równo przyciętych krzakach oraz wspięliśmy się pod Glorietę popatrzeć na Wiedeń.

Potem przespacerowaliśmy się do metra i pojechaliśmy w stronę wzgórza Kahlenberg. Przy przesiadaniu się z wagonika do autobusu zajrzeliśmy jeszcze do sklepu po napoje, kabanosy i piwo. Na górze popatrzyliśmy na zamglone miasto, spróbowaliśmy zajrzeć do kościoła (był zamknięty) i znaleźliśmy wygodne miejsce na wypicie małych zapasów. W drodze na dół wysiedliśmy w dzielnicy Grinzing, pochodziliśmy chwilę i choć było wcześnie (niewiele po 15), znaleźliśmy przyjemne miejsce na miejscowe wino. Pełna szklanka wprowadziła mnie w niezły nastrój 😉

Po powrocie do miasta coś przekąsiliśmy i pojechaliśmy do centrum pochodzić po okolicach placu św. Stefana i Hofburga. Zajrzeliśmy do dwóch parków, wyczailiśmy, gdzie kupuje się bilety do Hiszpańskiej Szkoły Jazdy, przeszliśmy spory kawałek Ringiem, a pod wieczór wróciliśmy do domu na kolację. Pierwszy dzień w Wiedniu został zaliczony 😉

Piątek, 11 września

Po czwartkowych spacerach ulicami, tym razem były głównie „środki”. Na początek Hiszpańska Szkoła Jazdy.
Wstaliśmy wcześnie i tym razem śniadanko zjedliśmy sami. Pojechaliśmy do miasta i stanęliśmy pod drzwiami biura Szkoły 20 minut przed otwarciem. Nie było dużo ludzi, ale jak się okazało moment po dziewiątej, w środku część osób od razu udała się pod drzwi wejściowe na salę. Musieli mieć już bilety i musieli wiedzieć, co się będzie potem działo… 😉 Ponieważ do dziesiątej mieliśmy trochę czasu poszliśmy jeszcze do Billi po jakieś napoje. I to był błąd. Gdy wróciliśmy około 9.40, pod drzwiami stały już setki ludków, czekając w kolejce do wejścia. Nie mieliśmy najlepszej pozycji, więc podczas pokazu byliśmy zmuszeni stać. Dobrze, że przynajmniej dopchaliśmy się na krótszy bok areny, bo z dłuższych niewiele było widać.
Sam pokaz był rozczarowujący. Strasznie nudny. Myślałam, że będą jakiekolwiek figury czy triki, a tu prawie nic. W porównaniu do filmów z oficjalnych pokazów, totalne zero. Co pół godziny zmieniały się konie i tyle. Jeden jeździec próbował coś kombinować, jego kolega wspomagał go na piechotę, lekko chłoszcząc konia, ale efekty były niewielkie, a pozostali tylko jeździli w kółko. Główną naszą rozrywką została pewna blondyna, która awanturowała się, że kolejne osoby zasłaniają jej widok 😉 Wyszliśmy po godzinie i 15 minutach czyli niewiele po połowie porannych ćwiczeń. Nie polecamy. Szkoda (niemałych) pieniędzy. No, ale spełniły się moje marzenia! 🙂

Po pokazie poszliśmy sobie na kawę do Starbucksa i na lody na Schwedenplatz. Wiadomo, tam mają najlepsze. Objedliśmy się jak bączki, więc trzeba było maszerować dalej, do Muzeum Historii Naturalnej. Zwiedzaliśmy je dość długo i namiętnie, bo to ciekawy gmach. Wprawdzie trochę za mało miejsca poświęcono człowiekowi, ale można się napatrzeć na minerały (w ilościach hurtowych), zwierzaki, powiększone insekty, a nawet żywe robaczki zjadające padlinę w salach poświęconych przygotowaniem wystaw. Brr…
Jedną z najważniejszych „rzeczy” w tym muzeum jest figurka Wenus z Willendorfu. Znalazłam ją przypadkiem, ponieważ rozmawiały o niej trzy Polki. Podczas remontu w swojej sali Wenus jest na gościnnych występach i stoi nieśmiało przy minerałach. Polki śmiały się, że musiał ją stworzyć mężczyzna – odsyłam do zdjęcia poniżej po wskazówki 😉

Ostatnią atrakcją było Muzeum Techniki. Szliśmy do niego na piechotę, po drodze zaglądając do wypatrzonego przez M. z okien tramwaju sklepu z nożami. Przemaszerowaliśmy całą Mariahilfer Strasse, co nam trochę zajęło i na zwiedzanie mieliśmy ciut mniej czasu niż chcieliśmy. Trochę szkoda, ale większość wystawy zdążyliśmy zobaczyć. To bardzo fajne miejsce dla każdego! Można wiele rzeczy obejrzeć i sporo podotykać. Zauroczyły mnie na przykład stare sprzęty gospodarstwa domowego oraz luksusowy wagon sypialny z wygodnym łóżkiem i oddzielnym salonikiem. Bardzo polecam! Trzeba tylko zaplanować sobie na muzeum dobre 3-4 godziny.

Wieczorem na chwilę zajrzała Magda – dawno kuzyneczki nie widziałam, więc się ucieszyłam. Korzystając z okazji, umówiliśmy się z nią jeszcze na dwa spotkania – sobotnią wizytę na Praterze i niedzielną kawę w jej mieszkaniu.

Sobota, 12 września

Cały dzień spędziliśmy poza domem, a większość nawet poza Wiedniem. Zaplanowałam wycieczkę do przepięknej Doliny Wachau i ku naszej radości, Ciocia i Wujek pojechali z nami, a właściwie nas zaprosili, zawieźli, oprowadzili i wykarmili. Było przemiło i przepięknie!
Rozpoczęliśmy od punktu najdalej od Wiednia, tj. od Opactwa Melk oraz miasteczka u jego stóp. Przespacerowaliśmy się dookoła, porobiliśmy zdjęcia, wypiliśmy kawę i zjedliśmy lody. Do środka nie wchodziliśmy. Chętnie obejrzałabym samą bibliotekę, która podobno zainspirowała Umberto Eco (w opactwie osadzona jest akcja „Imienia róży”), ale takiej opcji biletowej niestety nie przewidziano.

Potem wyruszyliśmy wzdłuż przełomu Dunaju. Jakie widoki! Urocze miasteczka, wysokie brzegi, mnóstwo winnic. Zatrzymaliśmy się trzy razy – w Spitz, Dürnstein i Krems. A na koniec znaleźliśmy jeszcze knajpkę, gdzie na świeżym powietrzu posmakowaliśmy austriackich potraw. Dwuczęściowy sznycel M. prawie spadał z talerza 🙂

Po powrocie do Wiednia zostaliśmy podrzuceni na Prater, gdzie spotkaliśmy się z Magdą – połaziliśmy wokół atrakcji wesołego miasteczka i usiedliśmy na pysznym ciemnym piwie. Do domu dotarliśmy przed północą.

Niedziela, 13 września

Na ostatni dzień pobytu w Wiedniu nie planowaliśmy żadnego zwiedzania, więc czas spędziliśmy z rodziną. Po długim śniadaniu z rozmowami, wybraliśmy się do Magdy. Obejrzeliśmy jej mieszkanie, zdjęcia i filmiki z RPA, a następnie samochód (ja ogólnie, M. pod maską). Potem wpakowaliśmy się do środka limuzynki i w przyspieszonym tempie dojechaliśmy do domu na obiad. Posiedzieliśmy prawie do 17.00, bo jakoś nie chciało się wyjeżdżać 🙂 Czuliśmy się jak u siebie w domu i jesteśmy bardzo wdzięczni za gościnę!