Rumunia

Urlop w kraju gór, czyli dwa tygodnie w Rumunii

Nie wiem, jakimi ścieżkami podążyły nasze szare komórki przy planowaniu wakacji, ale w tym roku zdecydowaliśmy się pojechać do kraju nieco mniej zalanego tłumami turystów. Kraju pięknego, górzystego, pełnego zarówno miast z urokliwymi starówkami i kawiarenkami, jak i wiosek z biednymi podwórkami i widocznym gołym okiem bezrobociem. Kraju, w którym trudno dogadać się po angielsku i jeszcze trudniej znaleźć lokal z lokalną kuchnią. Kraju serpentyn, tirów i lawet.

Plan zakładał, że w pierwszym tygodniu pochodzimy po górkach w okolicach Băile Herculane, a w drugim tygodniu nieco pojeździmy, nocując w czterech innych miejscach. Po przyjeździe okazało się, że szlaki turystyczne są liczne, pięknie narysowane na mapie, jeszcze piękniej opisane na nowych tablicach informacyjnych, a w rzeczywistości nie są używane i wcześniej czy później zamieniają się w niedostępne chaszcze. Podjęliśmy trzy próby zdobycia jakiegoś szczytu, ale nie udało nam się zaprzyjaźnić z sięgającymi pasa pokrzywami i pokonani wracaliśmy tą samą drogą. Tylko raz przeszliśmy całość, odwiedzając dwa źródełka i punkt widokowy z ławeczką, ale nie było łatwo, a w dodatku zmienialiśmy po drodze kolor szlaku, bo pierwszy zniknął w ogrodzeniu farmy solarnej…

Niestety opcji poza turystycznych w Băile Herculane nie ma. To niegdysiejszy kurort, słynący z wód termalnych na każdą możliwą dolegliwość, dziś nieco zapomniany, a częściowo nawet zrujnowany. Jedyną rozsądną alternatywą dla gęstych krzaków i smutku miasteczka okazało się nieplanowane jeżdżenie, dzięki któremu zaliczyliśmy jednak m.in. bardzo fajne górki – wjechaliśmy wyciągiem krzesełkowym pod przełęcz Badea w paśmie gór Parâng. Trochę żałowałam, że przyjechaliśmy po południu i nie wystarczyło czasu na podejście wyżej, ale rano pogoda nie zachęcała do niczego, a potem czarna chmura w górach straszyła deszczem, więc cieszę się, że w ogóle się gdzieś ruszyliśmy i uniknęliśmy burzy. Widoki wynagrodziły nam zarówno dość długą podróż, jak i monotonną wędrówkę w dół.

Celem pozostałych wycieczek był Dunaj, monastyr w Orszowej oraz Târgu Jiu, do którego pojechaliśmy skuszeni informacją w przewodniku o czwartkowym targu nad rzeką. Targ był, owszem. Rzeka też niedaleko. Ale na pewno nie czwartkowy i nie unikalny – ot, ryneczek warzywny i kilka sklepików z ciuchami. Rozczarowanie. Na szczęście były zachwyty w drodze powrotnej – przełom Sohodol i monastyr Tismana.

W drugim tygodniu opuściliśmy okolice Băile Herculane. Wędrówkę po Transylwanii rozpoczęliśmy od zamku w Hunedoarze – bardzo pięknym z zewnątrz i bardzo pustym wewnątrz. Dużo bardziej spodobała nam się odwiedzona tego samego dnia cytadela w Devie. A wieczorem udało nam się jeszcze dojechać do rzymskich ruin Sarmizegetusa Regia. Wbrew przewodnikowi, który straszył kilkunastokilometrową drogą gruntową, do tych ostatnich wiedzie wygodna, choć wąska droga asfaltowa.

Dwie pierwsze noce poza Băile Herculane spędziliśmy nieopodal Sebeș, przy wynajmowanym na godziny boisku do piłki nożnej. Gdy przyjechaliśmy, był czynny bar i trwała imprezka, więc kupiliśmy zimne piwo i załapaliśmy się na poczęstunek z grilla. Bardzo to było miłe. Następnego dnia pojechaliśmy do kopalni soli Salina Turda. Co za masakra! Po wizycie w Wieliczce człowiek spodziewa się zupełnie innych atrakcji, a tu właściwie jest tylko podziemne wesołe miasteczko oraz łódki, kręgle i kino. Na szczęście sama Turda słynie z jeszcze innego, znacznie piękniejszego miejsca – urokliwego wąwozu, w którym spędziliśmy słoneczne popołudnie. Pod wieczór zatrzymaliśmy się jeszcze na dłuższy spacer w miasteczku Alba Iulia.

Kolejny dzień upłynął w podróży z dwoma dłuższymi przystankami. Najpierw podjechaliśmy do jednego z trzech najsłynniejszych zamków chłopskich we wsi Câlnic. I znów przewodnik nas oszukał, polecając poszukiwanie jakiegoś kościoła w celu otrzymania klucza. Dotarliśmy tylko do zamkniętej od dawna bramy. Dzięki obecności innych zwiedzających zorientowaliśmy się jednak, że po klucz trzeba gdzieś zadzwonić, a wtedy ktoś przyjeżdża, otwiera bramę i oczywiście sprzedaje bilety 🙂 W każdym razie miejsce jest warte odwiedzin, ale pozostałe podobne zamki już sobie potem odpuściliśmy.

Drugim odwiedzonym tego dnia miejscem był skansen w Sybinie, który bardzo polecali nam nasi pierwsi gospodarze. Wielki i piękny, ale rozczarowało nas trochę to, że do żadnego budynku i na większość podwórek nie można było wejść. Oglądanie z zewnątrz było trochę nudniejsze, ale i tak spędziliśmy na miejscu trzy-cztery godziny. Skorzystaliśmy przy okazji z wygodnych ław i stołów przy wejściu na teren skansenu i skonsumowaliśmy obiad. Tak, dobrze czytacie! Nie jakieś kanapki. Prawdziwy obiad!

Dwie następne noce spędziliśmy w miasteczku Sighișoara i postanowiliśmy tym razem nigdzie nie jeździć. Odpoczynek był dość aktywny, bo nie mieszkaliśmy w centrum i pokonaliśmy sporo kilometrów, ale nie trzeba było wsiadać do auta. Pensjonat był urządzony w stylu japońskim i prowadził go ktoś, kto znał język angielski! Mogliśmy więc trochę pogadać i obejrzeliśmy nawet wspólnie pół meczu 😉 Oczywiście, nie mogąc usiedzieć na pupach, zwiedziliśmy miasteczko i podjęliśmy dwie próby dotarcia do monastyru w „naszej” dolince. Druga była udana.

Od początku pobytu w Rumunii kombinowałam, jak ugryźć temat Drogi Transfogaraskiej, którą bardzo chcieliśmy zobaczyć, a która była nam bardzo nie po drodze. Wymyśliłam w końcu, że najmniej kilometrów nadłożymy, gdy pojedziemy nią z Sighișoary do Braszowa. No i prawie miałam rację…

Słynną drogę wieńczy na samej górze kilometrowy tunel wiodący na drugą stronę pasma gór, który przy dobrej pogodzie jest otwarty. Pogoda od tygodni była znakomita, więc nie przewidzieliśmy tarasującego wjazd śniegu – dosłownie 2-3 dni wcześniej musiała zejść lawina. Zanim wyjechaliśmy drogą ponad linię lasu, czyli zanim zobaczyliśmy wszystko, co na niej warte zobaczenia, utknęliśmy przy dolnej stacji kolejki linowej wiozącej ludzi nad jezioro Balea Lac, znajdujące się na samej górze, przed wspomnianym tunelem. M. zauważył jednak, że zza szlabanu zamykającego drogę wyjeżdżają liczne samochody, w tym polski busik. Dowiedział się od chłopaków, że na górze są samochody i motocykle, po prostu tłumy ludzi. No, to pojechaliśmy! I najbardziej nas ubawił fakt, że mimo zamkniętej drogi Rumuni kasowali za parking 🙂

Widoki na drodze są po prostu niesamowite, a serpentyny ciasne i wymagające dużej uwagi kierowcy. I tylko nam żal, że musieliśmy wracać w to samo miejsce, zamiast pojechać dalej. Na pocieszenie zatrzymaliśmy się na obiad (tak, znów pudełkowy obiad) nad ładną rzeczką z widokiem na góry. Pomoczenie sobie stópek – bezcenne.

W Braszowie też spaliśmy dwie noce, ponownie nie ruszając auta. No, prawie. W drugiej części dnia wyskoczyliśmy do pobliskiego kurortu narciarskiego oraz na obiad. W samym mieście pochodziliśmy wokół murów i Czarnego Kościoła,wjechaliśmy na pobliskie wzgórze, gdzie jest platforma widokowa, wspięliśmy się pod zaniedbaną cytadelę i mało brakowało, by załapać się na zjazd food-trucków, ale przeszkodził nam wieczorny, dość ulewny deszcz. Niebo płakało, bo reprezentacja Rumunii w U-21 przegrywała ważny mecz 😉

Nadszedł ostatni dzień w Rumunii, pełen przejechanych kilometrów i zakończony noclegiem w Baia Mare. Marmarosz w totalnej pigułce. Widoki z okien samochodu, bramy w poprzek drogi, niesamowity monastyr w Bârsanie i – absolutne „must see” Rumunii – Wesoły Cmentarz, miejsce wyjątkowo piękne i jedyne w swoim rodzaju. Kraj serpentyn pożegnał nas jedną ze swoich najatrakcyjniejszych twarzy. I na pewno tu jeszcze wrócimy!