Węgry

Budapeszt i Szentendre, wrzesień 2015 r.

Najważniejszy kawałek urlopu w 2015 roku (bo z M.) postanowiliśmy spędzić w dwóch europejskich stolicach. W jednej nie byłam nigdy, drugą już znałam i chyba ten fakt wpłynął na intensywność zwiedzania. W Budapeszcie chciałam zobaczyć wszystko, w Wiedniu już niekoniecznie, ale najważniejsze miejsca udało nam się odwiedzić. Zacznijmy jednak od początku.

Sobota, 5 września

Wyjechaliśmy około 10.00, bo w końcu mieliśmy urlop i nie widzieliśmy sensu zrywania się o świcie. Bagaż miałam dość rozdrobniony, więc torbom nie było końca, ale braliśmy sporo jedzenia, kubki czy ręczniki. Kubki przydały się bardzo, ręczniki wcale 😉
Podróż minęła dość sprawnie. Ominęliśmy Słowację, jadąc przez Austrię wzdłuż granicy, bo uznaliśmy, że przejechanie 80 km za 10 euro (cena winiety) to lekka przesada. Ważna uwaga: zarówno przed granicą Polski, jak i Węgier winietę warto kupować dopiero na samym końcu, w okolicach dawnych przejść granicznych. W obydwóch krajach cwaniaczki uruchomiły sprzedaż kilka kilometrów wcześniej. W Polsce udało nam się nie przepłacić (kupiliśmy naklejkę na Czechy i Austrię za waluty oryginalne), ale już w Austrii daliśmy się nabrać i naklejkę węgierską kupiliśmy drożej (za euro). Później okazało się, że to normalne – możesz płacić w euro, ale kurs w sklepach jest śmieszny, a na stacji chyba wzięli sobie jeszcze prowizję. Na szczęście niedużą.

Do stolicy Węgier dotarliśmy już po ciemku, ale dzięki nawigacji całkiem sprawnie znaleźliśmy hostel. Dzielnica dość ponura, wypełniona starymi kamienicami, trochę jak wrocławski Trójkąt, ale rewelacyjnie skomunikowana i do centrum nad Dunajem można było spokojnie dojść na piechotkę, co niemal od razu przetestowaliśmy. Hostel skromny, w pokoju tylko łóżka i mały regał z trzema półkami, mało łazienek i toalet, ale bardzo czysto i sympatycznie. Jeśli nie ma się w planie zalegania w domu, tylko ciągłe wędrówki, takie miejsce całkowicie wystarczy, a bliskość metra z nawiązką wynagradza ewentualne niedoskonałości. Warto jednak zabrać własne sztućce – nasze wyjazdowe kubki, nóż M. oraz mój niezbędnik i scyzoryk bardzo nam pomagały, ponieważ sprzęty kuchenne były dość mocno wybrakowane.
W hostelu nocowało chyba sporo ludzi, ale raczej ich słyszeliśmy niż widzieliśmy. Nie mam na myśli hałasów czy imprez, tylko szum rozmów słyszany podczas spaceru korytarzem. Do stołu w kuchni czy do łazienek kolejek nie było i ogólnie byliśmy z tego miejsca bardzo zadowoleni.

Po krótkim relaksie wyszliśmy na wieczorny spacer nad Dunaj. Było tak pięknie, że obiecaliśmy sobie powrót w to miejsce innego dnia, by porobić nocne zdjęcia.

Niedziela, 6 września

To był jeden z intensywniejszych dni całego urlopu. Zaczęliśmy od spaceru przez Dunaj na plac Adama Clarka i dalej na Górę Zamkową. Połaziliśmy po tarasach zamku i uliczkach, podziwiając panoramę na wszystkie strony, odwiedzając Muzeum Historii Wojskowości i rezygnując z wizyty w kościele Macieja na widok kolejki po bilety. Zrobiliśmy sobie kilka sesji zdjęciowych m.in. przy Baszcie Rybackiej, a potem zeszliśmy na przeciwną stronę wzgórza i, szukając właściwego środka komunikacji, znaleźliśmy na skraju niewielkiego parku wagon restauracyjny. Wyglądał bardzo fajnie i miał atrakcyjną cenowo ofertę, zatem w miłym miejscu uraczyliśmy się przepyszną zupą gulaszową i piwem. Na miskach wisiały paseczki podstępnej papryczki, której urokowi nie oparł się M. Ciężko mu było potem ugasić płomień w przełyku… 🙂

Po obiedzie znaleźliśmy przystanek i automat biletowy, zaopatrzyliśmy się w końcu w trzydobowe bilety komunikacji miejskiej i wyruszyliśmy na peryferie miasta do Memento Park, gdzie w jednym miejscu zgromadzono sporo komunistycznych pomników. Dla Węgrów jest to zapewne kawałek historii, dla nas bardziej ciekawostka, choć niektóre statuy wyglądały znajomo.

Po przebieżce do autobusu wróciliśmy do miasta i wjechaliśmy na Górę Gellerta pod Cytadelę, uzupełniając tym samym komplet najbardziej popularnych turystycznie miejsc. Schodziliśmy z niej niedługo przed zachodem słońca, a do domu podjechaliśmy kawałek słynnym tramwajem linii 2. No i bardzo klimatycznym metrem (nasza linia była najstarsza, wagony na niej wiekowe, a perony krótkie).

Wieczorem pojechaliśmy jeszcze odstawić na parking samochód. W Budapeszcie za parkowanie przy ulicy w dni powszednie płaci się bardzo słono i można stać w jednym miejscu maksymalnie 3 godziny (przynajmniej w naszej dzielnicy, bo ceny i czasy bywają różne). Przed wyjazdem na wakacje znalazłam w necie dość blisko nas parking typu P&R (Park & Ride), który miał być tani, a ostatecznie był za darmo. W dodatku dzieliło nas od niego zaledwie kilka stacji jedną linią metra. Doskonale 🙂

Góra Zamkowa  

Poniedziałek, 7 września

Dzień powszedni, więc na początku wystartowaliśmy w kierunku Centralnej Hali Targowej. Ale fajne miejsce! Większe niż hala wrocławska, ale w nieco podobnym stylu – parter i galerie na piętrze pełne stoisk i rozmaitości. Zwiedzanie zaczęliśmy od góry, gdzie (poza kilkoma miejscami z gotowym jedzeniem) sprzedawane są chyba tylko pamiątki. Ogromny wybór wszystkiego: od przepięknie rzeźbionych szachów poprzez haftowane obrusy aż do kubków, magnesów, świeczników, pocztówek i innych pierdółek. Od kolorów i kształtów mogą rozboleć oczy. Natomiast na dole znajdują się stoiska spożywcze – rozmaite papryki w całości i w proszku, fioletowe i zielone kalafiory, inne warzywa, owoce, pieczywo, mięso, słodycze. Lokalne i niekoniecznie. Był nawet akcent polski: kabanosy z Podhala 🙂 Aha! No i nauczona doświadczeniem M. usilnie upewniałam się u sprzedawcy, czy kupowana papryka jest słodka 🙂

Obładowani zakupami wróciliśmy do domu i wyruszyliśmy w miasto ponownie – tym razem na celowniku znajdowała się Dzielnica Żydowska. Znalazłam na fajnej stronie internetowej opisaną trasę w pdf, ale okazało się, że niewiele z tej trasy możemy znaleźć albo miejsca są mało ciekawe. Zwiedzanie dzielnicy zakończyliśmy więc, gdy tylko dotarliśmy do jej głównej atrakcji – Wielkiej Synagogi i Muzeum Żydowskiego. Weszłam do środka sama, oczywiście przez bramkę ochrony i po przeszukaniu torebki. Synagoga zachwycająca i naprawdę warto ją zobaczyć, natomiast muzeum rozczarowujące, bo składające się zaledwie z kilku sal. Po wizytach w jerozolimskim Yad Vashem i warszawskim Muzeum Historii Żydów Polskich Polin nie powinnam chyba wchodzić w inne tego typu miejsca… W drodze do wyjścia ciekawy jest ogród pamięci, gdzie stoi drzewo z nazwiskami na listkach.

Kolejnym punktem poniedziałku było jedzenie 🙂 Powędrowaliśmy w najbliższe okolice naszego hostelu, do Oktogon Bistro, gdzie za kilkanaście złotych można jeść, co się chce i ile się chce. Dodatkowo płaci się jedynie za napoje, z których nie skorzystaliśmy. Jedzenie przyzwoite, wybór imponujący – gdybyśmy mieli okazję, to pewnie byśmy jeszcze tam wrócili. Najedzeni wpadliśmy do domu na kawę, a następnie pojechaliśmy na Górę Zamkową nadrobić niedzielną zaległość kościelną oraz w drugą stronę, do takiego śmiesznego zameczku w Lasku Miejskim i na Plac Bohaterów. Poniedziałek jest dniem zamkniętych muzeów, więc obejrzeliśmy wszystko tylko z zewnątrz. Posiedzieliśmy chwilkę nad fosą, pochłonęliśmy brzoskwinie, a do hostelu wróciliśmy spacerem, kupując po drodze palinkę. Jest to lokalna wódka owocowa, bardzo mocna, smakiem (szczerze powiedziawszy) przypominająca zwyczajny bimber 😉 Spróbowaliśmy chyba po łyku, a potem przerobiliśmy ją na drinki 😉

Wieczorem wyszliśmy po raz kolejny, by porobić nad Dunajem nocne zdjęcia i odnaleźć tamże pomnik Holocaustu (pozostawione na nabrzeżu buty). Było chłodniej niż w sobotę i znacznie mniej ludzi, ale po prostu pięknie.

Wtorek, 8 września

Ostatni dzień w Budapeszcie był mocno zabiegany, bo nagle okazało się, że mamy jeszcze do zobaczenia kilka miejsc. Pierwsze poranne kroki skierowaliśmy do Bazyliki św. Stefana, gdzie znajduje się królewska relikwia w formie ręki. Niewiele widziałam, bo nie zapłaciliśmy za podświetlenie gablotki, ale chyba nie było za bardzo co oglądać. Za to sama świątynia jest piękna i warta odwiedzenia.

W kolejnych etapach pognaliśmy do Obudy, do rzymskiego muzeum Aquincum, a potem do jednej z budapesztańskich jaskiń – Pál-völgyi. Ruiny jak ruiny – kupa kamieni dla pasjonatów czyli także dla mnie. Natomiast jaskinia niesamowita! Przed wejściem usiedliśmy na chwilę na piwo, a zaraz potem się okazało, że grupę odwiedzających stanowimy tylko my dwoje. Pan przewodnik przeszedł więc na angielski i mieliśmy zwiedzanie indywidualne. A było warto, bo miejsce jest pełne arcyciekawych nacieków, szczelin i dziur. Mają tam m.in. ZOO oraz coś na kształt Ogrodu Bajek – w formacjach skalnych można się dopatrzeć słoni, krokodyla, wielkiego żółwia, Czerwonego Kapturka i Królewny Śnieżki z krasnoludkami. Oraz wielu innych rzeczy. Niektóre ściany przypominają tort polany karmelem. A poza tym jest sporo schodów i jedna dość ciasna drabina. Bardzo fajne miejsce!

Gdzieś w międzyczasie M. zadał mi zagadkę – gdzie jeszcze mieliśmy pojechać. Kombinowałam jak koń pod górę, ale nie przyszło mi do głowy, że nie widzieliśmy jeszcze przecież Domu Terroru! Mijaliśmy go codziennie, czasami nawet kilka razy, był w moich planach jako jedna z pierwszych atrakcji, a prawie o nim zapomniałam! Ładnie. Przez wyprawą do muzeum zajrzeliśmy jeszcze na kawę do domu i na zwiedzanie mieliśmy ostatecznie godzinę, ale wystarczyło. Pozabierałam na później wszystkie znalezione po drodze materiały o węgierskiej historii, a na ekspozycji obejrzeliśmy m.in. kilka filmów o prześladowanych, zrekonstruowane cele i pomieszczenia policji politycznej oraz czołg. Niestety nie wolno tam robić zdjęć.

Ostatni wieczór w mieście spędziliśmy na Wyspie św. Małgorzaty w basenach. Nie był to może najszczęśliwszy wybór, bo słyszałam, że istnieją bardziej klimatyczne termy, ale przyciągnęła nas sława miejsca. Popływaliśmy w basenie pływackim (około piętnastometrowym), pomoczyliśmy się w cieplejszych i termalnych wodach, zajrzeliśmy na moment do sauny parowej i aromatycznej, a na koniec znów popływaliśmy. I fajnie. A przed przeszliśmy kawałek wyspą, znajdując odpowiedź na pytanie, dlaczego w mieście widać tak mało biegaczy – na wyspie jest ścieżka ze specjalną nawierzchnią, a tłumy sportowców takie, że całość sprawia wrażenie odbywających się właśnie zawodów.

Środa, 9 września

Dzień pożegnania z Węgrami upłynął nam w podróży. We wtorkowy wieczór pojechaliśmy z Wyspy św. Małgorzaty po samochód, więc rano już tylko zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy kanapki na drogę, spakowaliśmy się i wyruszyliśmy przed ósmą, by uniknąć opłat za parkowanie.

Najpierw zajrzeliśmy do supermarketu, w którym byliśmy także na chwilę między rzymskimi ruinami a jaskinią. Tym razem mniej interesowały nas artykuły spożywcze, a bardziej półki z węgierskimi winami. Długo szukałam butelek opisanych jako ciekawe w przewodniku, ale niestety nic nie udało się znaleźć, więc w większości kupiliśmy wina znane i lubiane 😉 Dokupiliśmy także kilka tysięcy forintów i zaskoczyła nas prowizja w kantorze.

Wyjechaliśmy z Budapesztu na północ i zatrzymaliśmy się dwukrotnie w Szentendre. Najpierw znaleźliśmy atrakcyjny parking Park&Ride i poszliśmy na spacer w miasto. Rzeczywiście, uliczki są tam urocze i mają sporo fajnych zakamarków, ale generalnie miasteczko jest bardzo zaniedbane. Najprzyjemniej jest chyba nad samym Dunajem, gdzie znajduje się deptak i niewielka plaża. Drugi raz zatrzymaliśmy się w miejscowym skansenie. Nooo… Wiedziałam, że jest tutaj ponad 200 atrakcji, ale ogrom miejsca i tak nas przerósł. Trzeba mieć co najmniej pół dnia, picie i prowiant, żeby spokojnie zajrzeć do wszystkich budyneczków i poznać różne strony ludowych Węgier. My spędziliśmy tam mniej więcej trzy godziny i mieliśmy dość. Skansen jest jednak godzien polecenia! Domki i domeczki zorganizowane są w 10 niby-wiosek, jest farma ze zwierzętami i działająca piekarnia. Czasami organizowane są pokazy różnych rzeczy – pieczenia chleba w starym piecu czy pracy młyna. Na takie coś nie trafiliśmy, ale i tak dużo widzieliśmy.

Z Szentendre pojechaliśmy bocznymi drogami w stronę Austrii, zatrzymując się tylko na chwilkę w Wyszehradzie, by zrobić z drogi fotki Dunaju i zamku. Miasteczko absolutnie nie wygląda na byłą stolicę kraju.

Zrezygnowaliśmy z autostrady nie tylko dla widoków, ale też z powodu dziesięciokilometrowego korka, który widzieliśmy wjeżdżając na Węgry. Obawialiśmy się, że utkniemy. Przed austriacką granicą okazało się, że problemów nie ma. Przejeżdżaliśmy jednak do Austrii już główną drogą, bo przy naszej bocznej policja zamknęła przejście i widzieliśmy oczekujące na uchodźców autokary. Sami spotkaliśmy tylko trzy małe grupki idące pieszo.

Do rodzinki w Wiedniu dotarliśmy po siódmej. Było powitanie, kolacyjka i wieczorne pogaduchy z Ciocią. M. padł.