Wpisy 2014, które chcę pamiętać
19 sierpnia
Sierpniowy weekend
Długi weekend za nami. Było kameralnie i wspaniale, a ja przywiozłam trzy piękne wspomnienia.
Wspomnienie 1.
To moje dwie koleżanki OWD i ja. Jakby ktoś miał wątpliwości, jestem pierwsza z lewej 😉
Wspomnienie 2.
Lubię wyjeżdżać na nurki z M.
Lubię to, że szybko łapie kontakt z ludźmi.
Lubię to, że chętnie pójdzie do sklepu albo ugotuje jajka na śniadanie, kiedy ja się dopiero rozkręcam i wygrzebuję ze śpiworka.
Lubię grilla rozpalonego przez niego tylko dla nas, z ziemniaczkami w folii i karkówką.
Lubię jego pomoc przy wkładaniu / zdejmowaniu sprzętu nurkowego, szczególnie gdy delikatnie dmucha mi w szyję, by usunąć włosy spod kryzy suchego skafandra.
Lubię jego poczucie humoru.
Lubię nawet to, że do jednego kubka wsypie cukier (nie słodzę), a do drugiego wleje mleko (nie zabielam) – ważne, że chciał mi zrobić kawę 🙂
Kochany M.
Wspomnienie 3.
W końcu nadszedł ten moment kursu na Divemastera, kiedy trzeba było zrobić mapę miejsca nurkowego… Akurat byliśmy nad Jeziorem Powidzkim i akurat instruktor miał nieco luzu, więc zanurzyliśmy się na tor wodny w niedzielne przedpołudnie. Towarzyszył nam Człowiek w Piance 😉 Przed nurkowaniem wlał sobie pod skafander trochę ciepłej wody, na plecy wpakował większą butlę i dał radę być z nami prawie do końca. Podziwiam!
W celu narysowania mapy i zrobienia notatek pożyczyłam z miejscowej bazy średniej wielkości tabliczkę i uzbrojona w ołówek instruktora ruszyłam w trasę po podwodnych poręczówkach łączących poszczególne zatopione „atrakcje”. W każdym miejscu należało odnaleźć wszystkie linki i spisać z kompasu, w jakich biegną kierunkach. Potem wybieraliśmy jedną z nich i płynęliśmy dalej, mierząc odległość w ciekawej jednostce, jaką jest kopnięcie płetwą. Po 69 minutach wynurzyliśmy się z tabliczką, którą widać na zdjęciu. Jak łatwo zgadnąć, przerysowanie mapy na czysto sprawia mi teraz pewną trudność. Ale dam radę! Wyjść awaryjnych brak 😉
22 sierpnia
Nieśmiałe początki spóźnionych przetworów
W zeszłym roku spędziłam kawałek lata w kuchni, szalejąc ze słoikami i butelkami. Pakowałam w nie paprykę, leczo, ogórki w dwóch zalewach, ogórki do kiszenia, dżemiki i nalewki…
W tym roku coś mi się popsuło.
Po pierwsze, część zapasów zeszłorocznych jeszcze mieszka w piwnicy. Po drugie, wolno schodzą nalewki. Po trzecie, po testach nietolerancji pokarmowej wypadła mi z jadłospisu papryka, a więc i leczo. A po czwarte, trochę mi się nie chciało. Raz zrobiłam ogórki małosolne i na tym się skończyło. Dopiero wczoraj, w porywie nie wiadomo czego i pod wrażeniem asortymentu świeżo odkrytego warzywniaka, kupiłam 4 kg ogóreczków i przygotowałam 8 pierwszych słoików. Zalewę dzielnie mieszał i słoiki mocno zakręcał M. 🙂
Horacy powiedział, że połowy dokonał, kto zaczął. Skoro zatem przebrnęłam przez trudne początki, mam zamiar kontynuować. Ale na wszelki wypadek nie pochwalę się, co mam w planie 😉
1 września
Divemaster in spe na grzybach
Nauka do egzaminu idzie jak po grudzie. Od kilku dni czytam rozdział o sprzęcie nurkowym i już mi powoli wyparowuje mózg. W międzyczasie zrobiłam ćwiczenia z pozostałych działów i nadrobiłam niewielkie braki. Niebawem powinnam się dowiedzieć, co mam jeszcze do zrobienia na wodach otwartych, bo idzie jesień i trzeba byłoby to szybko dokończyć. A poza tym szukam węzłów, które mam zaprezentować, bo pamiętam tylko o ratowniczym. Ech, w końcu przydadzą się umiejętności żeglarskie, a powtórka przed urlopem będzie jak znalazł 🙂 W zeszłym tygodniu miałam kolejne praktyki na basenie – bardzo fajna, wesoła grupa, szybko się ucząca, więc zajęcia szły sprawnie i bez stresu. Niedługo wyruszymy razem nad jeziorko i pewnie dopiero wtedy lepiej się poznamy.
Choć nauka jest ważna, to jednak weekend spędziłam bez książki. Drugi raz w życiu byłam z M. na grzybach. Rok temu szło kiepsko, bo nie wiedziałam, jak patrzeć, żeby coś znaleźć, a w tym było marnie z ilościami. Brak deszczu dał o sobie znać. Do domu przywieźliśmy jednak dwa dziesięciolitrowe wiaderka. Moje osiągnięcia nie były imponujące (na zdjęciu wiaderko przed zasileniem go przez siostrę M.), ale i tak byłam z siebie dumna – mimo braku urodzaju moje osobiste zbiory przypominały ilością zeszłoroczne, a to oznacza, że już lepiej patrzę.
Po powrocie do domu M. czyścił grzyby, ja robiłam obiad, a potem było gotowanie i nawlekanie na nić, choć w niedzielę zdecydowaliśmy się ostatecznie zaangażować w suszenie odpowiednią maszynę. Dzień upłynął więc pracowicie, a efekty widać w słoikach i w zamrażalniku. Mniam!
Maszyna na razie została u mnie. Będą jabłuszka! 🙂
1 września
Biesłan 10 lat później
Dziś dziesiąta rocznica ataku terrorystycznego na szkołę w Biesłanie. Pamiętam tamte dni i pamiętam moich kolegów i koleżanki, którzy w pierwszą rocznicę jechali do zranionego miasta, by być z ludźmi, którzy stracili najcenniejsze, by ich wysłuchać.
Trwa akcja mająca na celu przypomnienie tamtych wydarzeń oraz zaapelowanie, by dorośli nie wykorzystywali w swoich konfliktach bezbronnych dzieci. Poczytaj o Balonach Wolności. A potem kup i przeczytaj poniższą książkę. Zbyszek Pawlak to mój były wykładowca, świetny mówca, ciekawy człowiek i podróżnik, który szmat czasu spędził, jak mówi, na Jedwabnym Szlaku. Bardzo polecam!
15 września
Wszystkie rybki śpią w jeziorze?
Otóż nie. Nie śpią i w dodatku w ogóle nie boją się nurków. Szczupaki, jesiotry i karpie – oto zaobserwowane w dużych ilościach i sporych rozmiarach podwodne życie jeziora Płotki w Pile. No i raki, a ich obecność świadczy podobno o czystości wody.
Dinozaury też były – bardzo psotne, bo przeszkadzały w wykonywaniu ćwiczeń na platformie, bez przerwy nas zaczepiając 😉
Taki wstęp może oznaczać tylko jedno: w miniony weekend Divemaster in spe pojechał ponownie asystować na kursie podstawowym (Open Water Diver). Mieliśmy dwie grupy po trzy osoby, więc wyszło w sumie 8 nurkowań, przy czym pierwsze (wycieczkowe bez ćwiczeń) zostało mi odpuszczone, podobnie jak „grzech” spania do 6:15 i nieco późniejszego dojechania z M. na miejsce. Doszłam do wniosku, że wbrew pozorom taki kurs to całkiem ciężki kawałek chleba. Owszem, jest przyjemnie, bo przecież nurkowanie jest naszą pasją, ale pracując można się jednak zmęczyć i zmarznąć. Tak, zmarznąć. Nawet w suchym skafandrze i na płytko umieszczonej platformie. Na szczęście każdy dyskomfort wynagradza z nawiązką świetna atmosfera. Lubię ludki, które z nami nurkują. Lubię spotkać znajomych. Lubię korzystać z pomocy nie-nurka M., a podczas tzw. przerwy powierzchniowej pójść z nim na spacer i znaleźć w lesie kilka grzybów. Lubię wieczorne piwo i długie pogaduchy. Ale lubię też zamknąć na koniec dnia drzwi pokoju, by przytulić się i zasnąć.
Pogoda była niemal doskonała, droga w obie strony bezproblemowa i spokojna, kawa na stacjach benzynowych mocna, hotel przyjemny, jedzenie znośne, lasy suche, jezioro wręcz przeciwnie, a weekend bardzo udany.
Teraz ja suszę sprzęt, a M. grzyby.
4 października
No i po urlopie…
Dwa tygodnie na morzu naprawdę pozwala oderwać się od wszystkiego. Nie ma stałego połączenia telefonicznego i nie wszędzie jest darmowy dostęp do Internetu, więc nie mam bladego pojęcia, kto jest w nowym rządzie ani za co w fejsbukowym łańcuszku byli wdzięczni każdego dnia moi przyjaciele i znajomi. Odwiedziłam za to kilka skandynawskich i niemieckich portów, poznałam nowych ludzi, pośmiałam się czasami do łez i z pewnością się nie wyspałam, choć pozycję leżącą i zamknięte oczy przyjmowałam znacznie częściej niż w standardzie.
Powrót do domu też był do pozazdroszczenia, bo w całym mieszkaniu wciąż odkrywam niespodzianki. Moja szafa ma już drzwi, szafka dodatkową nóżkę, stolik półkę pod blatem, okno roletę, meble nowe miejsce, komputer listwę z prądem, a balkon porządek po uprawie pomidorków. Domyślam się, że są także zmiany w piwnicy, bo zniknął regał, dwa wieszaki i słoiki z cukinią. Wzruszyłam się do łez.
Relacja z rejsu oczywiście będzie. Kiedyś. A na razie zdjęcie z najpiękniejszego z odwiedzonych miejsc – Małego Bełtu, który wygląda jak rodzime Mazury. Tylko woda jest słona i domki na brzegach bardziej kolorowe.
16 października
Weekend tuż, tuż!
Lada moment rusza Amerykański Festiwal Filmowy. Seanse zaplanowane, a bilety kupione, więc teraz pozostaje już tylko poczekać.
W weekend czas oczekiwania nieco przyspieszy, bo będą goście! W programie tylko jeden punkt, w pozostałych momentach idziemy na żywioł. No, może Młodsza się na chwilę odczepi jak pędzący w innym kierunku wagonik. Ale wróci! Mam nadzieję, że przyjedzie „wino dla dziewczynek” czyli jakaś butelka odłożona specjalnie na wspólne rodzinne spotkanie 🙂
Na niedzielę mamy zaplanowane spotkanie ze Zbyszkiem Pawlakiem, autorem książki „Pęknięte miasto. Biesłan” wydanej niedługo przed dziesiątą rocznicą zamachu na osetyńską szkołę. Moim zdaniem to pozycja obowiązkowa – świetnie napisana, wzbogacona o informacje o kulturze i religii narodów Wschodu, nakreślająca nieco szerzej perspektywę i tło wydarzeń. I choć nie odpowiada na wszystkie pytania, bo odpowiedzi są wciąż tajemnicą, to jednak podaje sporo szczegółów, których nie znałam. Dłuższa recenzja wkrótce.
20 października
Rodzinny weekend minął
Rodzinka przyjechała i wyjechała.
Pomiędzy tymi momentami były dwa słoneczne spacery, pieczenie chleba, dwa całkiem dobre obiady w knajpkach, kilka butelek wina, zdjęcia i film z wyjazdów, drobne zakupy oraz spotkanie autorskie w Tajnych Kompletach. Było więc intensywnie i bardzo fajnie.
A na koniec weekendu był jeszcze „romantyczny wieczór” – z powodu kilkugodzinnej awarii prądu kolację zjedliśmy z M. przy świeczce. Jednej. W dodatku kanapki podałam na desce do krojenia, bo nie mogłam zawczasu włączyć zmywarki, a naczynia przeszły do niej z szafki całym kompletem 😉
Najważniejszy jednak był wspólny czas i towarzystwo od rana do nocy w obydwa dni.
Trochę więcej słów należałoby powiedzieć o spotkaniu autorskim. Dotyczyło prawie-nowości wydawniczej „Pęknięte miasto. Biesłan”, były zatem opowieści o samej książce, o zamachu, o wieloletnich wizytach autora u skrzywdzonych rodzin, o gościnności i o kulturze narodów Kaukazu. Były zdjęcia, dwa poruszające teledyski, film z tamtejszych gór, trochę muzyki granej na akordeonie i kilkoro moich znajomych. Była okazja do zadawania pytań i autografy. A ze strony samej księgarni klimat, kawa i najlepsze miejsca. Jeśli ktoś nie był, a czytał i chce wiedzieć więcej, będzie miał kolejną szansę. Zbyszek odwiedzi Wrocław jeszcze co najmniej raz. Spotkanie odbędzie się 30 października o godzinie 18.00 w Bibliotece Publicznej (Filia nr 58 – Mediateka, pl. Teatralny 5). W innych miastach także można go szukać – wiem na przykład o spotkaniu w Bielsku-Białej.
12 listopada
Długi weekend szczególnego Święta
Kto po lekturze nagłówka pomyślał o niepodległości, ten jest w błędzie 🙂 Owszem, takie święto też było i dzięki niemu mieliśmy wolny wtorek, ale znacznie istotniejsze były dla mnie rodzicielskie Rubinowe Gody. Tak, tak! To już 40 lat! I tylko jedna sprawa mnie w tym nie zachwyca – ja mam niewiele mniej 😉
Szef zmienił decyzję co do mojego urlopu, nie pojechaliśmy więc do Budapesztu. Zdecydowaliśmy się spędzić weekend na Dolnym Śląsku – częściowo we Wrocławiu, a częściowo poza. Pogoda dopisała – było zimnawo, ale nie padało, a nawet pojawiło się słońce. Cudnie!
W sobotę po szybkiej kawie wyruszyliśmy w stronę Gór Sowich. Pierwszym punktem wycieczki był Zamek Grodno, w którym odnotowałam więcej niż poprzednio gadżetów (np. świeżo wypucowane zbroje rycerskie) oraz przypadkowo otwartą salę z wypchanymi zwierzakami. Podejrzewamy, że zwiedza się ją tylko z przewodnikiem, z którego usług nie skorzystaliśmy. Oczywiście wdrapaliśmy się na wieżę i popatrzyliśmy dookoła – było pięknie, bo na urodę okolicy miała dodatkowy wpływ jesienna kolorystyka drzew.
Z zamku pojechaliśmy do Podziemnego Miasta Osówka. Przyjechaliśmy na tyle wcześnie, że zdążyliśmy się jeszcze ogrzać żurkiem i grochówką, po czym w pełni sił wyruszyliśmy na trasę ekstremalną. No i może dobrze, że coś zjedliśmy, bo dużo się działo! Rozchybotana łódź desantowa, ciemności, spróchniałe deski nad głęboką wodą 😉 Aż dziw, że dotarliśmy do końca szlaku w komplecie, choć nie wiem, czy każdy był suchy 😉 A gadka przewodnika przed tymi trudnościami była niesamowita! Można się było poważnie zastanawiać, czy przy wyborze biletu podjęło się dobrą decyzję 😉
Po zwiedzaniu napiliśmy się jeszcze herbaty z cytryną i wyruszyliśmy w stronę Zamku Książ, gdzie mieliśmy wynajęty hotelowy apartament. Na miejscu okazało się, że hotele są trzy i wcale nie jest łatwo od razu znaleźć właściwy, a pokoje doskonałe. Wieczór spędziliśmy przy winie, rozmawiając, a potem grając w „Ticket to Ride”. Milutko.
Po wygodnie przespanej nocy i smacznym śniadanku (ach, ten pasztet… i ta żurawinka!) poszliśmy na spacer po Zamku, ale niestety nie załapaliśmy się na tarasy. Trzeba będzie zatem powtórzyć wycieczkę o innej porze roku. Czynna za to była przepiękna Palmiarnia z niezwykle klimatyczną kawiarnią, w której zamówiliśmy kawę i (o, zgrozo!) maliny z lodami. A wcześniej kupiłyśmy sobie z dziewczynami po jednej roślince tego samego gatunku. Wkrótce potem roślinka Sis miała niegroźny wypadek w samochodzie, dzięki czemu została ochrzczona Kaskaderkiem 🙂
Fetę z okazji otwarcia Starej Kopalni w Wałbrzychu postanowiliśmy sobie odpuścić i przeszliśmy się tylko po tamtejszej starówce, a następnie pojechaliśmy do Świdnicy zobaczyć Kościół Pokoju i zjeść obiad. W Piwnicy Ratuszowej, bo gdzieżby indziej? A potem już Wrocław i kolejne wino, tym razem w cieple domowego ogniska i przy całkiem niezłym filmie.
W poniedziałek powędrowałam do pracy. Oczywiście nikogo nie było i oczywiście nic się nie działo, ale to normalne. Tak jest zawsze, tylko szef się jeszcze nie zorientował i pewnie nigdy to nie nastąpi.
Po mojej pracy zjedliśmy w Renomie rodzinny obiad i pojechaliśmy do Afrykarium. Od razu rzuciła nam się w oczy długaśna kolejka do wejścia, w której ostatecznie spędziliśmy dwie godziny. Trochę się zmienialiśmy, wypiliśmy herbatę, pogadaliśmy z ludźmi dookoła i już wchodziliśmy do środka. No i niestety. Spodziewałam się większych atrakcji, a nie sporej liczby pustych jeszcze akwariów i wybiegów. Ale było też kilka plusów: fajne hipcie, podwodny tunel, rekiny gitarowe, płaszczki… Coś niecoś obejrzeliśmy. Generalnie warto. Ciekawe tylko, ile będzie kosztował bilet, jak już wszystkie lokale zostaną zapełnione. Podobno mają być nowe ceny już od Nowego Roku.
Natomiast we wtorek byliśmy już tylko na spacerze po Rynku i na piwie w Bierhalle. Po domowym (!) obiedzie Tata i Sis pojechali, a Mama (która wyjechała dopiero dziś) i ja obejrzałyśmy jeszcze jeden film i wypiłyśmy jeszcze jedną butelkę wina. I pół 😉
W ten sposób rocznicowy weekend się skończył.
Fajnie było, prawda?
19 listopada
Wesoły początek tygodnia
Od poniedziałku zgodnie, gromadnie i ogólnopolsko chichoczemy w Internecie i poza nim z powodu opóźnienia liczenia głosów po wyborach samorządowych, ale to nie koniec przyjemności 🙂
W poniedziałek uśmiałam się do łez na spotkaniu autorskim w Empiku.
Najpierw nie wiedziałam, jak zareagować na brak książek. Księgarnia zorganizowała spotkanie z podpisywaniem nurkowego dzieła, a zamówiła – uwaga! – 30 egzemplarzy, w dodatku bez płyty DVD. Rozeszły się jak świeże bułki i większość uczestników nie miała szans na autograf. Humor poprawił współautor, który zachęcił do kupienia książki z innego źródła i za mniejsze pieniądze (!) oraz obiecał podpisy, jeśli złoży się zamówienie przed wyjazdem Nuno Gomesa z Polski. Hura! Moje pieniądze nie zasilą kasy wrednego, beznadziejnego monopolisty!
Bo ja naprawdę nie rozumiem popularności Empiku… Coraz mniej w nim książek i ciekawszej prasy, a coraz więcej śmieci. Najwyższe ceny. Za każdym razem jakiś problem w kasach (np. udzielanie informacji i szukanie czegoś w systemie, od czego jest przecież specjalny punkt). Zwykle bezowocne poszukiwanie kompetentnej obsługi (właściwie się nie dziwię, bo przy tym bałaganie na coraz bardziej przeciążonych badziewiem półkach, też bym się chowała przed klientami i ich pytaniami, gdzie coś znaleźć). Na szczęście byłam ze „swoimi” ludźmi, z którymi obśmialiśmy, co się tylko dało, toteż szybko nabrałam dystansu i wyszłam z bardzo dobrym humorem, przecierając mokrawe oczy 🙂 Szczególnie radosne było spotkanie Ani i wspólny rechot na wspólny temat 🙂
We wtorek uśmiałam się do bólu brzuszka na projekcji filmu. Komedia slapstickowa w świetnym wydaniu. Francuska. Ubaw był taki, że trzęsły się kinowe fotele. Co ja mówię… Całe rzędy! A wcześniej było jeszcze weselej ze znajomymi 🙂 Lubię ludki chodzące ze mną na Akademię Filmową, lubię ich spostrzeżenia i polecane tytuły, lubię śmieszne i poważniejsze komentarze. Lubię wtorki!
Dzisiaj nadrobiłam natomiast Zucha, Raczkowskiego i Dilberta 🙂 Polecam! Szczególnie w większej dawce, bo pojedynczy komiks zawsze pozostawia niedosyt. A potem śmiałam się przez łzy na lekcji pianina, bo zastępczy instrument nie spełniał żadnych norm jakości i moje utwory brzmiały jak jakieś ćwiczenia. Jak jeszcze raz dostanę maila od Pani Dyrektor chwalącego to pianino, to wyjdę z siebie i stanę obok.
Co przyniesie czwartek? A kolejne dni? Już czekam! 🙂
20 listopada
Wesoły środek tygodnia
Pierwsza jaskółka zwiastująca wesoły tydzień pojawiła się właściwie już w sobotę. Z wielką radością informuję, że właśnie tego dnia dokonałam ostatnich zaliczeń w ramach kursu na Divemastera i w związku z tym skromnie uważam, że jestem wielka!
Jak wyślemy (z Instruktorem) papiórki, zapłacę (niestety sama) składkę i dostanę certyfikat, to na pewno wrzucę fotkę. Albo nawet (!) zmienię tło na Facebooku 😉
Wracam do środka tygodnia. Środowe popołudnie spędziłam na komponowaniu nowej fotoksiążki ze starych rejsów. Uśmiałam się, czytając wspomnienia o jednym z ówczesnych kapitanów, ponieważ od tamtego czasu spotkałam już kilka osób, które miały wątpliwy zaszczyt go poznać. Wiele ludzi z nim jeździ, ale tylko raz. Taki już jego powalający urok.
A potem wdałam się w dyskusję z M. o fochach. Ciekawe, bo podczas długiej już znajomości i prawie równie długiego związku strzeliłam takiego tylko raz, więc materiał do analiz jest raczej skromny. Żeby nie wyszło na moje, dowiedziałam się, że on po prostu zna tylko moją lepszą stronę. Po tej gorszej fochów całe stada? A w ogóle, gdzie ta gorsza się tak skutecznie ukrywa? Nie podejrzewałam u siebie tak spektakularnych zdolności 🙂 Potwierdza się! Jestem wielka! 🙂
24 listopada
Wesoły koniec tygodnia? Tak trochę 😉
Ostatnie dni były mniej wesołe, za to mocno filmowe. Nadrobiłam najbardziej palące zaległości i obejrzałam kilka naprawdę dobrych dzieł. Miało być jeszcze jedno, w niedzielny wieczór, ale zdecydowaliśmy się już tylko na najnowszy odcinek serialu „Homeland” 😉
Ale moje życie to nie tylko filmy, choć mogłoby się tak wydawać 🙂
W piątek miałam (dopiero) trzecią w tym roku szkolnym lekcję rosyjskiego. Bardzo lubię ten język, ale nie wchodzi mi już tak łatwo jak w szkole podstawowej. Akcenty mnie dobiją 😉 Umawiając się z Iloną na kolejny temat, przypomniałam sobie, co mnie skłoniło do nauki. A było to… film! Konkretnie „Taniec Delhi” Iwana Wyrypajewa z Karoliną Gruszką (żoną reżysera) w jednej z głównych ról. Bohaterowie tylko rozmawiają, ale jak śpiewnie! Jak cudnie! Miód dla uszu! Też tak chciałam i chcę!
Z Iloną mam też lekcje pianina i – tu niespodzianka – do nich też zostałam zachęcona w kinie. Czy ja naprawdę napisałam wyżej, że moje życie to nie tylko filmy? 😉 Wtedy był to „Słoń” Gusa Van Santa, a właściwie scena, w której niewiele się dzieje, za to na pierwszym planie rozbrzmiewa „Sonata księżycowa”. Obiecałam sobie, że kiedyś ją zagram. No, to się teraz uczę, by kiedyś osiągnąć ten ambitny cel!
W sobotę (poza lataniem po kinach) nic wyjątkowego się nie działo. Na obiad z M. zrobiłam tym razem proste spaghetti, a przy okazji szukania przepisu dowiedziałam się, że prawdziwe przygotowuje się nawet 4 godziny. Cóż, na takie poświęcenie jeszcze nie jestem gotowa. Na razie przerasta mnie nawet 2,5 godziny z Kuchni Lidla, a to już przecież o cały film krócej 😉
Natomiast w niedzielę pojechaliśmy sobie na wycieczkę. Celową, bo szukaliśmy ze znajomymi auta, które mogliby i chcieliby kupić. Byliśmy w Wałbrzychu, Głuszycy, Kłodzku i z powrotem w Wałbrzychu, a zobaczyliśmy raptem 3 sztuki. Ubaw po pachy. Część ogłoszeniodawców nawet nie odebrała telefonu, część nie mogła się spotkać, do części (z nieznanych mi do końca powodów) w ogóle nie zadzwoniliśmy. Ale towarzysko było fajnie. No i kupiłam sobie dwóch następnych braci Kaskaderka (którego historia jest opisana w starszym wpisie z 12 listopada o rodzinnym święcie). W pokoju dziennym będzie bardziej zielono!
25 listopada
Święto 😉
Ja: Dziś Światowy Dzień Pluszowego Misia. Z tej okazji buziaki 🙂
M: A od kiedy to ja pluszowy jestem 😀
Ja: Oj tam. Szczegół 😉 Pluszowy czy też nie, jesteś przytulasek! 😉
M: To fakt, pieszczoszek 😉
No, to sobie pogadaliśmy. I zasypaliśmy się uśmieszkami 🙂
A okazja dobra ku temu jak każda inna.
26 listopada
Sukces, porażka i lektura
Jeden dzień, a trzy rozmaitości, budzące różne i intensywne emocje.
Sukcesem zakończyła się pierwsza faza organizacji Sylwestra. Zostałam poproszona o poszukanie czegoś dopiero podczas niedzielnej wycieczki. A że w drodze do kina w sobotę widziałam ogłoszenie ze znajomym adresem, zadzwoniłam do hotelu, w którym dawno temu bawiłam się na weselu kuzynki. I były wolne miejsca! Niektórzy z naszej ekipy podjęli decyzję od razu w poniedziałek, inni wczoraj i dziś mogłam już wysłać zaliczki. Mam nadzieję, że nie będzie niespodzianek i że będziemy się świetnie bawić 😉 Można z czystym sumieniem ruszyć na poszukiwanie kreacji 😉
Porażka to zbliżający się koncert w szkole muzycznej, na którym do dyspozycji pianistów ma być tak beznadziejny sprzęt, że nic nie brzmi tak, jak powinno. Dziś zakończyłam bezowocną wymianę maili, którymi próbowałam coś zmienić. Zaklinanie rzeczywistości poprzez ciągłe powtarzanie mi przez panią dyrektor, że to wysokiej klasy pianino cyfrowe, jakoś sytuacji nie poprawia. Nie jest dobrej jakości! To szmelc! Może nie jest źle, gdy jakiś maluszek gra jednym palcem Jingle Bells, ale coś ambitniejszego z dynamiką i koniecznością użycia pedała po prostu nie brzmi. W ogóle! Jak można tego nie widzieć i nie słyszeć? Szkoda czasu, zachodu i nerwów. Trzeba robić swoje, dążyć do spełnienia marzeń o „Sonacie Księżycowej”, a koncert olać sikiem prostym. I w przyszłym roku przerzucić się na lekcje prywatne.
Natomiast dzisiejsza (i nie tylko) lektura to stary i niestety już dawno nie kontynuowany blog Chustki. Czytam z wypiekami na twarzy. Joanna była chorą na raka kobietą, wciąż podejmującą na nowo i wszelkimi sposobami walkę z nowotworem, nawołującą czytelników do dbania o własny organizm i regularnych badań, piszącą prawdę o samej chorobie i walce z nią w polskich warunkach, a przy tym spełnioną matką i partnerką, kochającą i kochaną, młodą, zakochaną w życiu dziewczyną. Lubię jej teksty. Lubię jej spojrzenie na świat. I tylko cały czas mi żal, że znam zakończenie…
28 listopada
Raz w roku w rodzinnym mieście
Ponowna kontrola w gliwickim Instytucie. Pacjenci z oddziału w powyciąganych piżamach. Tłumy pod gabinetami. Brak informacji. Niektórzy nowi – znowu słychać te same pytania, na które odpowiadają stali bywalcy, bo personel nie jest tu chyba od tego. Co roku tak samo. No i głupawka.
Standardowo chichoczemy z Mamą z byle czego. Non-stop. Na plastikowych krzesełkach, w kolejce, przy kawie i spóźnionym śniadanku. Dziwnie ta onkologia działa na ludzi… 🙂
Ale jest jedna zmiana. Jak idę zgłosić nowe dane adresowe ze zmianą oddziału NFZ, to najmniej przyjemna pani recepcjonistka żartuje, z nagłą sympatią śmieje się z mojej przeprowadzki z Gdyni do Wrocławia, szybko i miło załatwia sprawę… Everest zdziwienia.
W gabinecie ubaw sięga pach. Uwielbiam pana doktora! Zawsze z uśmiechem i żartem, bez stresu, przesympatycznie. Aż Mamie żal, że tym razem ze mną nie weszła 😉 W dodatku wyniki w porządku, a niektóre nawet idealne.
Jak zwykle po kontroli trzeba się odstresować na zakupach. Zawsze słyszę, że w Gliwicach nic nie ma, a zawsze po badaniach udaje mi się coś upolować. To szczęśliwe dni! Tym razem oddaję celny strzał w sukienkę na Sylwestra. Błysk w oku. Miłość od pierwszego wejrzenia. Niska cena. Gotowam! Miśku, szykuj się na zabawę! 😀
29 listopada
Kalendarz adwentowy
Zrobiłam kalendarz dla M. Lubię grudzień, to niech i on polubi 🙂
Prezenciki w pudełku, sznureczki prowadzą do numerków przyklejonych na bokach. Przy wybranych (prawie) losowo dziesięciu numerkach dodatkowe niespodzianki. Oby używanie kalendarza dało co najmniej tyle radości, co jego wymyślenie i zrobienie!
5 grudnia
Grudzień! Tralalala!
Prawie niezauważalnie zaczął się mój ulubiony miesiąc 🙂
W pracy trwają różne akcje charytatywne – ruszyła Szlachetna Paczka w kilku odsłonach, dziś kilka zespołów sprzedawało zrobione przez siebie smakołyki, po południu miała się zakończyć aukcja obrazu autorstwa jednej z zatrudnionych tu osób.
Wczoraj ubrałyśmy działową choinkę i zrobiło się już ciut świątecznie, choć niestety atmosfera w pracy bez zmian. Propozycja szefa, by się nawzajem wylosować i zrobić sobie prezenty, nie spotkała się z entuzjazmem. Taki zgrabny eufemizm mi się nasunął 😉 Nie wiem, skąd u niego takie pomysły. Chyba z kosmosu. I to z innego wymiaru, bo w naszym już wszyscy (najwyraźniej oprócz szefa) wiedzą, jak u nas miło i sympatycznie… A prawda jest taka, że jak się ludki lubią, to sobie prezenty zrobią. Bez odgórnego zalecenia, bez uzgodnień co do maksymalnej kwoty i ze znajomością gustu. O!
Po lekcji rosyjskiego pojechałam na Rynek i trafiłam (nie do końca przypadkiem) na uroczyste włączenie światełek na miejskiej choince. Jejku, jaka piękna w tym roku! Nie ma już tych wielkich kul, są za to gwiazdy, a kolory współgrają z resztą dekoracji w mieście.
Zajrzałam też do Miejsca. Uwielbiam je! Znów znalazłam świetne kartki świąteczne, więc już niedługo kilku wybrańców będzie miało po co zaglądać do skrzynki pocztowej.
A już jutro Mikołajki! Prezenciki od Rodziców i od Babci są już na koncie 🙂 Ciekawe, czy jeszcze jakiś Renifer się przyplącze… 🙂 Zmykam oglądać dwa ostatnie odcinki „Breaking Bad” 🙂
9 grudnia
WYprawa do Poznania
Mam w Poznaniu koleżankę Dorotę. Znamy się słabo, spotkałyśmy się zaledwie kilka razy, ale polubiłam ją od pierwszej chwili. Wydała mi się ciepłą osobą i jak dotąd zdania nie zmieniłam 😉 Jakiś czas temu dziewczyna ta postanowiła zabrać z Domu Pomocy Społecznej i objąć osobistą opieką swoje dwie niepełnosprawne siostry. Poprosiła o pomoc w zorganizowaniu zbiórki ciuchów i innych drobiazgów…
Niedawno minęły trzy miesiące od zaskakująco efektywnej akcji wśród moich znajomych i współpracowników oraz od pierwszego transportu zorganizowanego przez znajomego. Na drugi transport nie było chętnych, więc w końcu zebraliśmy się z M. i pojechaliśmy do stolicy Wielkopolski osobiście. Zależało mi na poznaniu dziewczyn i na choć krótkiej rozmowie z Dorotą, a gratis dostałam jeszcze trochę uśmiechu kolegi Kuby, więc bardzo się cieszę, że podjęliśmy właśnie taką decyzję 🙂
Nie ukrywam, że trochę bałam się tego spotkania, bo nie mam na co dzień żadnych kontaktów z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Nigdy nie widziałam w takiej sytuacji mojego M. Obawiałam się nie tylko reakcji dziewczynek na nas, ale też na odwrót. I nic strasznego się nie wydarzyło 🙂 Asia i Ula miały dobre humory, były w niezłej formie i przyjęły nas bardzo ciepło. Choć wiem, że mogło być różnie. A następnie zafascynowały mnie swoją niezwykłą odmiennością, nie tylko wizualną. Jedna to Pracuś – zrobiła nam kawę i herbatę, z entuzjazmem dziecka rozpakowała jedną z paczek, pojedynczo i z namaszczeniem zanosząc do łazienki wyjęte kosmetyki, asystowała przy uruchomieniu maszyny do wypieku chleba i powiesiła na choince przywiezione przez nas zawieszki. Wszędzie jej było pełno! I niezły z niej uparciuszek! A druga to Leniuszek – po dłuższej chwili onieśmielenia, wtulania się w Dorotę i robienia wielkich oczu, położyła się pod kocykiem i moją dłonią głaskała się po twarzy i głowie. Umie się dziewczyna odpowiednio dopieścić! Ujęły mnie. Kupiły. Zdobyły.
A pomiędzy nimi wytrwale krąży Dorota, mocno osamotniona w swoich wysiłkach, mogąca liczyć na zaledwie kilka dodatkowych rąk do doraźnej pomocy. Praca przy dziewczynach nie jest na pełny etat. Na mój pierwszy rzut oka, to 24/7 z niedługimi przerwami. Podziwiam ją, że podjęła takie wyzwanie i chciałabym ją jakoś wspierać, ale na razie nie mam pomysłu na konkretną pomoc z dystansu. Owszem, zawsze można zrobić jakieś zakupy i wysłać paczkę albo zadzwonić i wysłuchać, ale myślę, że czasami bardziej przydałaby się godzina czasu z dziewczynkami, pomoc przy wędrówkach poza dom, gdy będzie już ślisko, para rąk do przybicia gwoździa albo przeniesienia czegoś. Tego się nie da zrobić siedząc we Wrocławiu i dlatego mi przykro, że w Poznaniu tak mało osób chce dziewczynom pomóc. Dobrze, że jest ktokolwiek. Gorzej, że nie ma tych, których pomoc wydawała się najbardziej oczywista. A może to tylko niedogadanie? Może chęci z jednej strony rozminęły się z oczekiwaniami z drugiej? Bo wciąż, może naiwnie, ale jednak, wierzę w ludzką dobroć i trudno mi przyjąć do wiadomości nieczułość i obojętność.
Jeśli masz ciekawy pomysł na wsparcie z dystansu, napisz. Albo po prostu się zaangażuj. Wiesz, gdzie mnie znaleźć, a ja wiem, jak dotrzeć do dziewczyn.
11 grudnia
Już mi się marzy…
Po pierwsze, ubrana choinka. Do tej pory robiłam w swoim domu tylko stroik, a drzewko ubierałam w Gliwicach, ale tym razem marzy mi się własne. Odpowiednio gęste i przybrane w ciepłe kolory złota, pomarańczu, brązu. Tylko jeszcze żadna choinka w sklepie nie wzbudziła we mnie zachwytu. Muszę się wziąć za poważne poszukiwania.
Po drugie, zapach pierniczków. W tym roku mam w planie test nowego przepisu, ale mam nadzieję, że będzie pachniało równie intensywnie i obiecująco. Foremki już przygotowane, a większość składników kupiona. Wkrótce pieczenie.
Po trzecie, robienie tzw. makaroników – opłatkowych ciasteczek z tartych orzechów laskowych i suszonych moreli. Bo to, co w nich najpiękniejsze, to wspólna praca – robimy je wspólnie z Mamą już w rodzinnym domu.
Po czwarte, śledzik i pieczone ziemniaczki w dzień Wigilii. A w międzyczasie pakowanie ostatnich prezentów, ubieranie choinki, strojenie stołu z siankiem pod obrusem.
Po piąte, dobra kawa i baba na świąteczne śniadanie. To tradycja, bez której po prostu nie ma Świąt 😉
A po szóste, najważniejsze, ciepły, świąteczny czas z najbliższymi. Czas zadumy i refleksji, radości i pokoju, wspólnego śmiechu i gier planszowych, długich rozmów i dobrego wina.
Święta tuż, tuż!
14 grudnia
Berlin, 13 grudnia
Urodzinowa sobota rozpoczęła się pobudką o 2.45, bo już na 4.00 zaplanowano wyjazd. Sis, M. i ja zajęliśmy z góry upatrzone miejsca z przodu autokaru i pozwoliliśmy się zawieźć do stolicy Niemiec na krótką wycieczkę. W 7-8 godzin mieliśmy w planie zobaczyć kilka ważnych miejsc oraz dwa jarmarki bożonarodzeniowe.
Rozpoczęliśmy od wzajemnych prób odnalezienia się z przewodnikiem. Zakończonych sukcesem, ale kosztujących trochę czasu zyskanego w podróży. A potem było już tylko lepiej. Obejrzeliśmy sporo, ale wszystko bardzo pobieżnie, więc planujemy wybrać się do Berlina ponownie, tym razem na kilka dni. Sobotniego czasu wystarczyło tylko, by poczuć się zachęconymi do dogłębnego zwiedzenia miasta w przyszłości oraz zakosztować grzanego wina na jarmarkach nieco innych niż wrocławski (choć bardzo podobnych pod względem asortymentu).
Moje dwa ulubione miejsca pokazują zdjęcia. Powyżej Pomnik Zamordowanych Żydów Europy – wchodzisz w coś, co wygląda na proste i płytkie, a za chwilę czujesz zagubienie i niepewność…
A tutaj za jakiś czas (na pewno!) przyjadę na festiwal Berlinale:
15 grudnia
NIedziela 10 dni przed Wigilią
Kilka dni temu pisałam o swoich świątecznych marzeniach i wczoraj pierwsze z nich zaczęło się realizować. Pojechaliśmy z M. po choinkę! Uznaliśmy za najładniejszy ten sam egzemplarz, więc tym bardziej się cieszę ze wspólnych zakupów.
Potem dostałam jeszcze w prezencie (!) dużo ślicznych bombek. Szczególnie piękne są te kupione na sztuki w holu Auchan. A poza tym znalazłam w home&you trzy aniołki oraz serducho i będę szaleć z ubieraniem drzewka. Ponieważ planuję powiesić także trochę pierniczków, fotka będzie najwcześniej w środę 🙂 Na razie muszą wystarczyć zdjęcia wybranych zakupów.
19 grudnia
Zapach, zieleń i złoto Świąt
Dzisiaj znów poczułam przy wejściu do domu zapach upieczonych w środę pierniczków. Długo się trzyma i długo cieszy. W związku z tym ubrałam choinkę! Ciasteczek ostatecznie na niej nie ma, bo w pośpiechu zapomniałam zrobić im dziurki, ale są za to przepiękne pasiaste bombki od M., małe złociste anioły i serducho zamiast czubka (kupiony czubek nie pasuje do bardzo długiej końcówki choineczki).
Nie wykluczam poprawek, ale na razie mi się podoba 🙂
29 grudnia
Święta i święto!
Koniec mojego ulubionego miesiąca zbliża się wielkimi krokami, ale jestem zadowolona, bo obfitował on w fajne wydarzenia. Punkt kulminacyjny przypadł oczywiście na ostatnie dni, więc dziś kilka słów właśnie o nich.
Pojechałam do Gliwic trochę wcześniej, więc już od poniedziałku zaczęły znikać butelki wina. Znikaniu bliżej było do hurtu niż do detalu, więc w drugiej połowie (po przyjeździe M. w 2. dzień Świąt) część tak zwanej młodzieży przerzuciła się na drinki, nieco ratując piwniczkę Rodziców. Nocowałam głównie u Sis (u Rodziców spędziłyśmy tylko dwie świąteczne noce) i było wesoło, zwłaszcza gdy dojechał oczekiwany przeze mnie M.
Przed Świętami było sprawne ubieranie choinki (Tata upewniał się w weekend, jakie dostarczyć i zaczepić lampki), dekorowanie stołu własnymi pierniczkami (zabrałam kilka z dziurką), pieczenie ciasteczek orzechowych na opłatkach i niewielkie zakupy. A już moment później siedzieliśmy przy stole, wczesnym wigilijnym popołudniem wcinając śledzie z pieczonymi ziemniaczkami, a wieczorem m.in. ruskie pierogi Sis, barszcz z uszkami i karpia na dwa sposoby. Potem przy nogach stołu urosły stosiki potarganych papierów prezentowych i Wigilię mieliśmy za sobą. A potem było równie rodzinnie i smacznie.
Święta minęły szybko nie tylko dlatego, że mają to w zwyczaju, ale też dlatego, że wciąż było coś do zrobienia na wielką sobotnią fetę z okazji niedawno minionej 40. rocznicy ślubu Rodziców. Osobiście:
- sprawdzałam, czy wyszukane i zebrane jeszcze we Wrocławiu piosenki są mniej więcej tej samej głośności
- 22 razy przyklejałam dwie karteczki na większą karteczkę, żeby każdy znalazł swoje miejsce przy stole i mógł stale zerkać znad talerza na pomniejszone zdjęcie ślubne
- drukowałam i wycinałam 24 arkusze z menu, które następnie M. pomógł mi przykleić na większe kartki (współpraca na najwyższym poziomie i w zgrabnym tempie)
- składałam dwa pudełka na wymienione wyżej karteczki i na skarbonkę (goście byli proszeni o datek na prezent, bo zapalonym Żeglarzom zamarzył się program z mapami morskimi)
- oklejałam wspomnianą skarbonkę zdjęciami z rodzicielskich rejsów
Uff! Moja miłość do prac ręcznych w końcu się na coś przydała i nie była ograniczona do ubierania choinki i dekoracji stołu 😉
Podczas samej imprezy też było kilka fajnych momentów 🙂
Starosta wesela właściwego szybko wskoczył w te same buty, więc pilnował datków i otrzymywanych od gości butelek wina, zorganizował walca Rodziców, przez część imprezy dbał o pełne kieliszki.
Młodzież bawiła się we własnym, mocno ograniczonym gronie, okupując koniec stołu, który znajdował się niestety na przeciwnym końcu niż stale ściszana muzyka. Na szczęście i tak na wykładzinie nie dało się potańczyć.
Babcie szybko przesiadły się bliżej siebie i spędziły wieczór na pogaduchach, przy czym przyłapałam je kilka razy na patrzeniu w naszą stronę, choć każda znała M. wcześniej. Ciekawe, co tam sobie szeptały…
Młodszy z braci Mamy przejrzał przed naszym spotkaniem tysiące slajdów i znalazł zdjęcie Rodziców ze studenckiej imprezy Igry 1973. Część wieczoru upłynęła nam zatem na wygładzaniu celofanu, przekrzywianiu ramki pod światło i ze światłem oraz uważnym poszukiwaniu cech widocznego na zdjęciu faceta, które identyfikowałyby go jako naszego Tatę. Bez skutku! 🙂
Natomiast żona brata starszego jak zwykle wygrała konkurs na osobę najbardziej kontaktową i otwartą. Uwielbiam tę dziewczynę!
A w niedzielę usiedliśmy przy kawie i nagle okazało się, że nie ma już nic do drukowania, wycinania, klejenia i nagrywania. I tak siedzieliśmy bez sensu i bezczynnie, a wolne dni dobiegały końca 😉