Wpisy 2015, które chcę pamiętać

20 stycznia
Początek roku

Cały tydzień siedziałam chora w domku. Ale w przeciwieństwie do kaszlu, nie chciał mnie odwiedzić żaden pomysł na wpis. Wena poszła spać w okolicach Sylwestra i ciężko ją dobudzić. Znaczy, że udana impreza była 😀

Coś miłego
Zanim wyruszyliśmy na ostatnią w roku 2014 imprezę, otworzyłam słoik dobrych wspomnień z całych 12 miesięcy! Nie byłam zbyt sumienna, więc lektura nie była długa i tym większą odczułam radość z istnienia bloga. Moje ulubione wspomnienie to dialog z M. z 12 stycznia:
– Co to jest?
– Słoik na dobre wspomnienia z tego roku.
– Taki mały???
🙂
W tym roku chcę coś wrzucić każdego dnia, bo zawsze wydarza się coś miłego, co warto zauważyć, docenić i zapamiętać. Z drobnych piękności składa się przecież życie!

Sylwester
Jechaliśmy kiedyś do Korony do kina. Samochód zatrzymał się na światłach, spojrzałam w prawo, przeczytałam napis na plakacie i w ten sposób znalazłam naszego Sylwestra 🙂
Odbył się w uzgodnionym wieki temu i uświęconym tradycją terminie, we wrocławskim Hotelu Jester, gdzie kilka lat temu bawiłam się na weselu kuzynki.
Pierwszą fajną rzeczą był oddzielny stolik dla naszej ośmioosobowej ekipy – żadna niespodzianka, bo tak chcieliśmy i tak załatwiliśmy, ale widok sali zwiększył naszą radość. Przy większości stolików siedzieli bowiem obcy sobie ludzie, którzy przybyli na imprezę tylko parami albo w małej grupce. Myślę, że nie jest przyjemnie, gdy cztery znające się osoby siedzą w rządku po jednej stronie stołu, a takie też widziałam. Jakoś łyso.
Drugą fajną rzeczą było dobre jedzenie. Do stołu podano tylko przystawkę na zimno i jedno danie obiadowe, reszta (poza udźcem po północy) była serwowana w formie szwedzkiego stołu i dobroci tam nie brakowało. Śmiesznie, bo nieco pustawo, wyglądały za to nasze stoliki.
Bardzo podobał mi się podział miejsca imprezy na dwie części – restauracyjną i taneczną. Muzyka nie przeszkadzała w rozmowach. A zespół z Oleśnicy, składający się głównie z niepełnosprawnych muzyków, grał naprawdę fajnie. Były największe polskie przeboje i wystarczająca ilość miejsca, by potańczyć i poskakać. I choć nie wszyscy mogli wypić, bo przyjechaliśmy samochodami, to wszyscy świetnie się bawiliśmy.

Poprawiny
Z zaskoczenia pojawił się pomysł na pierwszy sobotni wieczór roku. Sylwestrowi kierowcy mieli okazję podrinkować trzy dni później, na domowych poprawinach. Dogadałam się, że przywiozę dwie sałatki, a ostatecznie spakowałam jedną oraz kaszę jaglaną po meksykańsku. Kasza wyszła przez przypadek. Szukając sałatek trafiłam na ciekawy przepis i tak się wkręciłam, że nie zwróciłam uwagi na charakter dania 🙂 Na szczęście na zimno też smakowało 🙂 Posiedzieliśmy kilka godzin, obejrzeliśmy nieliczne zdjęcia z Sylwestra, pośmialiśmy się. Domowa, ciepła, kominkowa atmosfera sprzyjała nawet drzemkom 😉

Dzieciątko
Następnego dnia w naszej (imprezowej) ekipie pojawiło się nowe dzieciątko! Długo nie chciało opuścić brzuszka mamy, nawet na widok szpitala, więc potrzebne było cesarskie cięcie, ale w końcu jest na świecie! Cała i zdrowa, całkiem dorodna dziewczynka. W przeddzień wolnego od pracy wtorku uczciliśmy narodziny i obejrzeliśmy zdjęcia, a niektórzy mieli możliwość i zaszczyt odwiedzić zmęczone dziewczyny w szpitalu.

Wolne
A tydzień później coś mnie wzięło i zatrzymało na kilka dni w domku. Byłam rozczarowana, bo nie udało mi się pójść na pokaz dwóch polskich dokumentów, które kilka dni później nominowano do Oscara. Zależało mi zwłaszcza na „Joannie” – filmie o zmarłej na raka dziewczynie, której bloga czytałam w zeszłym roku z zapartym tchem. No cóż. Trzeba poczekać, aż będzie na DVD, bo w necie na razie nie udało mi się znaleźć.

Korzystając z chwili wolnego czasu, nadrobiłam „trochę” zaległości filmowych, ale o tym innym razem 😉

26 stycznia
Krótko o weekendzie

Lubię wakacyjne wyprawy po pracy.
Gdy koleżanka z pracy ma chwilę wolnego, tzn. wyekspediuje dziecko na ferie lub wakacje, wymyśla nam listę miejsc do odwiedzenia. A to restauracja, a to kino… Różnie.
Tym razem odwiedziłyśmy niedawno otwarty lokal Whiskey in the Jar. Południowa ściana Rynku. Motocyklowy wystrój i rewelacyjne żeberka. Syto i bardzo smacznie. Niezbyt tanio, ale warto zajrzeć.

Lubię wino.
W ramach Dni Australii organizowanych przez Nowe Horyzonty poszłam sobie w sobotnie południe na warsztaty winiarskie. Był wykład po angielsku, było sześć win Jacob’s Creek do testowania. Smakowe! Jak się potem okazało, najbardziej przypadły mi do gustu wina przygotowane specjalnie na polski rynek. Ha! Jaka wytrawna ze mnie smakoszka! 🙂
A na deser było króciutkie spotkanie z fajnym kolegą, który miał bilet na późniejszą godzinę i też meldował później zadowolenie z degustacji.

Lubię domówki.
W sobotę byliśmy na imprezce-niespodziance. Udało nam się zorganizować spotkanie z okazji niedawnych urodzin koleżanki i udało nam się ją zaskoczyć 🙂 Było przesympatycznie. Odwiedziła nas nawet wspomniana w poprzednim wpisie śliczna mała dziewczynka 🙂
Wina nie piliśmy, ale wybór napojów i tak był więcej niż wystarczający.

Lubię kino.
Zawitałam do niego dwukrotnie. W Nowych Horyzontach był świetny „Birdman”, a w Cinema City załapaliśmy się na jeden z ostatnich seansów „Hobbita” z dubbingiem i w 2D. Była nawet przygoda – kupowaliśmy bilety w automacie, wyciągnęłam wydruk, jedziemy po schodach, a M. nagle stwierdza, że to bilet dla jednej osoby. Pogalopowałam zatem z powrotem, zapytałam pana, który stał za nami, czy nie został jakiś mój wydruk. „O, coś leży!” – stwierdził rzeczony pan, czym niezmiernie mnie uradował. Potem się okazało, że nie tylko nas to spotkało, ale następna osoba zdziwiła się dopiero przy kontroli biletów 😉

Lubię filmy w domku.
Tu trzy tytuły: „Przeznaczenie”, „Jack Strong” i „Snajper”. Od piątku jeden dziennie, a właściwie wieczornie. Mam fazę.
Na FB widziałam, że można się zobowiązać do przeczytania w tym roku 52 książek. To może ja obejrzę 365 filmów? 😉

A propos, lubię też czytać.
Skończyłam „Lawendowy pokój” – bardzo ciepłą powieść z malowniczą Francją w tle. Czytam w autobusach, w tramwajach i w łóżku, ale muszę podzielić spędzany tam czas pomiędzy lekturę wielce przyjemną a obowiązkową. Tak, tak. Robię kolejny kurs instruktorski i coś poczytać trzeba.

Kocham wspólne gotowanie!
To najważniejsza część. Lubię gotować dla M., ale jeszcze bardziej lubię gotować w jego towarzystwie. Jest świetny np. w tłuczeniu, panierowaniu i smażeniu kotletów. Czasami wyskoczy z jakąś naprawdę dobrą radą. I nie wybrzydza, więc jest pierwszym i najważniejszym testerem wszelakich pomysłów 🙂

A oto pamiątka z warsztatów. Na pierwszym zdjęciu pełen zestaw testowanych win, na drugim te same kieliszki wg stopnia zasmakowania uczestniczce 😉

17 lutego
miniony tydzień zaliczam do bardzo udanych

Zaczęło się dokładnie tydzień temu. Siedem obfitujących w fajne wydarzenia dni.

Po pierwsze, w miniony wtorek odkryłam nagle w pracy, że w naszej wewnętrznej Strefie Wymiany Wiedzy (gdzie jedni pracownicy za darmo uczą innych i nawzajem) pojawiło się szkolenie z udzielania pierwszej pomocy. Prowadzącym był ktoś, o kim mało wiem, ale z kim miałam niewielki pisemny kontakt z racji wspólnej pasji. Napisałam więc do niego, że to fajny pomysł. I tu niespodzianka – zostałam zaproszona, by dołączyć do grupy organizującej szkolenie 🙂 Ponieważ każda praktyka jest dobra, zwłaszcza na początku instruktorskiego szlaku, szybko załatwiłam wszelkie formalności.

Po drugie, po podjęciu decyzji o prowadzeniu szkolenia zostałam zaproszona na dwudniowy trening dla trenerów. W czwartek i piątek poznawaliśmy w 10 osób tajniki dobrych szkoleń oraz mieliśmy bezcenną możliwość zaprezentowania własnej pracy. Po swoim wystąpieniu otrzymałam niezwykle pozytywną informację zwrotną, co dodało mi skrzydeł lepiej niż Red Bull. Jestem podbudowana, zmotywowana, zachęcona, zapalona i pełna nadziei na świetlaną przyszłość szkoleniowca 😉

Po trzecie, zostałam naprawdę zaskoczona w Walentynki. Mogłabym się założyć o wszystko, że M. przyszedł do mnie bez róż, a tu nagle, w najmniej spodziewanym momencie, kwiaty wyskoczyły z ukrycia. Taka sytuacja! Wzruszyłam się bardzo, bardzo. Pokulały mi się takie małe, fajniutkie, szczęśliwe łezki.

Po czwarte, byliśmy na zabawie karnawałowej i było przesympatycznie. Doskonały zespół zapewnił świetną zabawę, a i towarzystwo było niczego sobie. Trochę popiliśmy, dużo potańczyliśmy, ciut pogadaliśmy. Wróciliśmy w niedzielę o czwartej nad ranem, więc spaliśmy do południa.

Po piąte, była przepiękna pogoda i zaliczyliśmy niedzielny, długi spacer.

Po szóste, znów wspólnie gotowaliśmy, co bardzo lubię. Tym razem M. zaplanował placki ziemniaczane z sosem jak do placka po węgiersku. Paluszki lizać!

Po siódme, skończyłam kolejny kurs! Jak tylko dostanę certyfikat, będę oficjalnie instruktorem pierwszej pomocy (z uwzględnieniem „dziecków i niemowlętów”, podawania tlenu oraz obsługi defibrylatora). Hura, hura! Proszę się ze mną szybciutko kontaktować w sprawie kursów, bo to przecież bardzo ważna rzecz umieć komuś pomóc, prawda?

A po ósme, obejrzałam kilka bardzo dobrych filmów, głównie dokumentów, o których chyba jeszcze dziś napiszę coś więcej. Zapraszam 🙂

18 maja
Kwiatów moc!

Maj! A to oznacza, że czasami trafi się piękny weekend 🙂

Byliśmy wczoraj z M. w Arboretum. Niesamowite miejsce! Planowałam zawitać tam miesiąc temu, w drodze z Polanicy Zdrój, ale M. obiecał mi wtedy osobną wycieczkę i miał rację, bo to właśnie teraz kwitnie mnóstwo tamtejszych roślin. Nie przejmując się przewodnikiem w słuchawkach (nawet go nie zabraliśmy) ani zbyt wieloma tabliczkami, po prostu połaziliśmy tu i tam, zachwycając się kolejnymi kolorami i kształtami. Po spacerze zrobiliśmy małe zakupy i załapaliśmy się (w ostatnich minutach, rzutem na taśmę) na otwarcie wystawy fotograficznej „Ogrody Japonii” i kieliszek wina 😉

Powyżej moje ulubione zdjęcie. A kupionego kwiatuszka pokażę jak zakwitnie. Ma na imię Danusia (a dokładniej: liliowiec Danuta) i będzie piękny, bo po prostu nie ma innego wyjścia!

21 maja
Garść wspomnień urlopowych

Od wyjazdu (a nawet od powrotu) minęło już kilka tygodni, więc najwyższy czas na kilka słów. Safari wrakowe w Egipcie było niesamowite!

Ludzie w miarę w porządku, choć z osobami spoza naszej małej ekipy miałam niewiele wspólnego. Jedliśmy, nurkowaliśmy i przesiadywaliśmy raczej w naszym gronie i nie miałam powodów, by na to narzekać.

Kuchnia po prostu genialna. Mnóstwo warzyw, na śniadanie zawsze jajka / omlety / jajecznica, wszystko raczej lekkie, bardzo smakowe i w wystarczająco dużych ilościach. Siadałam więc tak, by nie móc łatwo wyjść po dokładki 🙂 A uroczysta kolacja pod koniec była ogromną niespodzianką i przeszła nasze najśmielsze oczekiwania, zwłaszcza w zakresie bardzo oryginalnej i czasochłonnej dekoracji stołu.

Pomiędzy nurkowaniami i posiłkami morze herbaty z hibiskusa (zapas do domu kupiony na lotnisku), sporo spania, pełen relaks i oderwanie się od rzeczywistości. Bohatersko ani razu nie włączyłam Internetu, choć na łodzi hulało (czasami) wi-fi.

A nurkowanie niezapomniane…

Znów miałam okazję zanurkować na okręcie Thistlegorm i tym razem Emek poprowadził nas także przez głębsze ładownie oraz do leżącej w niedużej odległości od wraku lokomotywy. Zobaczyłam też (ale niestety tylko z góry) kotwicę na dziobie, więc satysfakcja prawie pełna, choć jeszcze jeden wyjazd się przyda.

Ogromne wrażenie zrobił na mnie zatopiony dwa dni później okręt wojenny Rosalie Moller. Leży głęboko (na 45-48 metrach) i trudno w czasie bezdekompresyjnym zdążyć go zwiedzić, ale daliśmy radę obejrzeć całość.

Uzupełniłam kolekcję odwiedzonych wraków z tzw. Stalowej Rafy (Sha’ab Abu Nuhas), na której byłam dwa lata temu. Na niezwykle obrośniętych koralami resztkach jakiegoś statku zrobiliśmy poręczowanie i ukończyliśmy specjalizację wrakową PADI.

A w międzyczasie podglądałam dzienne i nocne życie ryb, kolorowe rafy, bezskutecznie polowałam wzrokiem na hiszpańską tancerkę i skutecznie śledziłam liczne mureny. Tylko wizurka trochę słaba. W Egipcie bywało o tej porze roku dużo, dużo lepiej.

Thistlegorm

Rosalie Moller

Stojąca na dziobie i bawiąca się w Titanica – zdjęcie zrobione przez „partnurka” Witka. Ustać w płetwach nie jest łatwo, ale było o co się zaczepić 🙂

Mapa odwiedzonych miejsc (autor: Witek Ozimek)

25 czerwca
TRening osobisty – pierwsze wrażenia

Dwa tygodnie temu podjęłam w końcu bohaterską decyzję, by wypróbować trening personalny. Zapytałam kogo trzeba o kontakty, obejrzałam poleconego mi trenera na wszechwiedzącym fejsbuku, zadzwoniłam i umówiłam się na spotkanie w sobotę 13 czerwca.

Na czerwonych fotelach w biurze przegadaliśmy moje nienajlepsze parametry, zdradzone przed podstępną maszynkę, a potem zwiedziłam miejsce moich przyszłych mąk. Na pierwszy trening przyszedł czas tydzień temu w środę.

Jak się okazało dwa dni później, było to spotkanie całkowicie na luzie, ale nie czułam tego, gdy trwało 😉 Piotr coś oglądał, coś sprawdzał i obiecywał porządne ćwiczenie od następnego razu. Wtedy to do mnie nie dotarło, bo już mnie męczył. Dopiero pierwszy poważny trening w piątek wyprowadził mnie z błędu. Teraz jestem dobę po drugim i wszystko mnie boli, a zakładając nogę na nogę pomagam sobie rękoma 😉

Pierwsze wrażenia to – dwoma słowami – totalna masakra. Ćwiczenia dają popalić jak żadne inne przed nimi w całej historii moich aerobików, stepów, a nawet treningów na siłowni w jednym z wrocławskich klubów fitness. Przy wielu z nich wykorzystuje się dodatkowo konieczność utrzymania równowagi, co (zdaniem trenera) uruchamia mięśnie głębokie. Przykład? Przysiady na piłce bosu ułożonej płaską częścią w górę. Na tym czymś trudno jest nawet stanąć, a co dopiero utrzymać równowagę i w dodatku zrobić przysiad. Wykonałam pięć w tempie ślimaka, z asekuracją Piotra i wszystkie mięśnie nóg drżały mi jak galareta. Odlot.

Fajne jest, że Piotr ingeruje także w dietę. Dostałam wytyczne co do ilości białek, węglowodanów i tłuszczy w kolejnych posiłkach, na podstawie których przygotowuję sobie jadłospis. Zawsze mogę podesłać, co zrobiłam i otrzymać komentarz albo o coś zapytać.

Prawdziwym pocieszeniem w trudach i znojach są zdjęcia licznych przemian po tych mękach, które są publikowane na fejsbuku i są spektakularne. Znacząco lepsze parametry, wysportowane sylwetki, a ludzie wykonują zadania (np. naskoki na półmetrową albo wyższą skrzynię), o których im się wcześniej nie śniło. Z takimi celami przed oczami mam szansę wytrwać 😉 Ale trzymać kciuki też można! 😉

23 lipca
Nowe Horyzonty: dzień 0

W przedfestiwalową środę zaliczyliśmy pierwsze rezerwacje na filmy otwarcia. W tym roku ponownie do wyboru były trzy tytuły, przy czym pokaz jednego z nich połączony jak zawsze z galą, która mnie w ogóle nie kręci. Nie było to jednak moim kryterium wyboru.

Jak co roku, w dzień ogłoszenia programu wyrwałam z zeszytu w kratkę dwie kartki i przygotowałam żółte samoprzylepne karteczki. Rozpoczęło się studiowanie, oglądanie zwiastunów oraz szczegółowe planowanie, do którego mobilizował mnie przede wszystkim przyjazd Sis na kawałek festiwalu. W momencie kupowania dla niej biletów trzeba było już wiedzieć, co i jak, chociaż zmiana planów będzie jedną z pewniejszych rzeczy w najbliższych dniach. Do przyjazdu Sis, oczywiście 😉 Czwartkowa „Amy” będzie zatem rezultatem planowania strategicznego 🙂

A oto moje karteczki przed pracą nad programem i po. Jak widać, wkomponowałam nawet treningi, żeby się nie zaniedbać z tak prozaicznego powodu jak festiwal filmowy 🙂

19 sierpnia
Lato rozpieszcza nas pogodą

Jest pięknie, zatem słoneczko i ciepło trzeba wykorzystać. Tego lata trochę jeździmy, bo w tak urocze weekendy siedzenie w mieście byłoby wręcz nieprzyzwoite 😉 Wybieramy coś w przewodniku, na mapie lub w pamięci i wyruszamy.
Na razie były dwie wyprawy nurkowe (weekend nad Jeziorem Powidzkim i niedziela w Opolu), zjazd rodzinny w Kłodzku oraz trzy wyjazdy jednodniowe, o których napiszę coś więcej. Może kogoś skuszę na podobne wycieczki? Warto, bo nawet kilka godzin poza Wrocławiem pozwala na prawdziwy relaks i odpoczynek. A przed nami jeszcze jeden weekend nurkowy i tygodniowy urlop! Super! 🙂

Wyprawa 1 (26 lipca)
Niedziela powinna być teoretycznie czwartym dniem festiwalu Nowe Horyzonty, ale zrobiłam sobie wolne, by spędzić czas z M. Decyzja o wyjeździe do Muzeum Gross-Rosen była spontaniczna – jeszcze mnie tam nie widzieli, a chciałam to miejsce zwiedzić.
Chociaż w Oświęcimiu byłam całe wieki temu i pewnie pamiętam stosunkowo niewiele, nie mogłam się oprzeć porównaniom. W Rogoźnicy nie czuje się ponurej i przejmującej atmosfery, nie ma baraków ani poruszających zbiorów. Kilka różnych wystaw prezentuje wprawdzie zdjęcia i można wiele poczytać, ale całość robi znacznie mniejsze wrażenie. Wiem, że nie o moje (czy kogokolwiek) samopoczucie tu chodzi, ale nie czułam, że w tym miejscu działy się straszne rzeczy. A szkoda, bo o tak wielkich krzywdach należałoby raczej krzyczeć niż szeptać. Niemniej jednak, polecam wizytę każdemu, kto się znajdzie w okolicy. Nie jest to doświadczenie miłe ani przyjemne, ale mimo muzealnych ograniczeń warte przeżycia. Wystawy prezentują bowiem kawałek bardzo ważnej historii i z pewnością można znaleźć sporo nowych informacji.
Po zwiedzeniu Gross-Rosen pojechaliśmy jeszcze do Jawora, po drodze zahaczając o Zimnik, bo zobaczyłam drogowskaz, a na nim niewielką, zaledwie dwukilometrową odległość. Raz cofając, w miarę sprawnie znaleźliśmy sklep, przy którym jest brama i droga prowadząca nad wodę. Nurków było jak na lekarstwo, znajomych żadnych.
W Jaworze obejrzeliśmy oczywiście Kościół Pokoju, słuchając z głośników najpierw niemieckiego, a potem polskiego przewodnika. Byłam nieco rozczarowana, bo bliźniaczy kościół w Świdnicy jest dla mnie piękniejszy, ale i tak warto było pojechać, bo historia tych miejsc jest niezwykle ciekawa, a każde z nich jest trochę odmienne. Zobaczyliśmy także np. aniołka z trupią czaszką zamiast uroczej, otoczonej loczkami główki 😉 W restauracji niedaleko kościoła zjedliśmy smaczny obiad.
Zdjęcia: wejście do Gross-Rosen, kamieniołom Zimnik, Kościół Pokoju w Jaworze.

Wyprawa 2 (9 sierpnia)
Tym razem pomysł miejsca urodził się w głowie M. – wybraliśmy się do Wałbrzycha na Zamek Książ. Wprawdzie byłam tam z rodzinką w listopadzie, ale tym razem liczyłam na otwarte tarasy. I słusznie! Zwiedzanie było podobne, ale zmieniono zawartość niektórych sal – na przykład zlikwidowano wystawę o dziejach zamku podczas II wojny światowej oraz o jego udziale w projekcie Riese. Nie było także filmu na ten temat, choć telewizor wisiał na swoim miejscu. Byłam trochę rozczarowana, bo to jeden z najbardziej fascynujących mnie tematów Dolnego Śląska, ale jakoś to przeżyłam 😉
Ponieważ po komnatach i korytarzach kręciło się znacznie więcej ludzi, co rusz natykaliśmy się na grupę z przewodnikiem, dzięki czemu nieopatrznie dowiedzieliśmy się, gdzie i po co warto w danej sali spojrzeć. To było fajne.
A potem pospacerowaliśmy jeszcze po tarasach, bez sukcesu szukając fontanny z jednego ze zdjęć. Na jednym z tarasów, przy podejrzanym grill-barze, odganiając się od os, wypiliśmy zimne piwo.
Po wizycie na zamku pojechaliśmy do centrum na krótki spacer i obiad, a potem do Palmiarni. I tu też lekkie rozczarowanie, bo jakoś mniej kwitnących roślin i ukrycie gdzieś „kaskaderka”, który tym razem nie rzucał się w oczy i w związku z tym nie zachwycał. Za to był piękny paw i wciąż smakowe gorące maliny z lodami. Na nich zakończyłam dietetyczne grzechy weekendu 😉
Zdjęcia: Zamek Książ z bliska i z punktu widokowego, Palmiarnia.

Wyprawa 3 (15 sierpnia)
Bolków przyszedł mi do głowy samoczynnie. Gdzieś coś kiedyś słyszałam i pomyślałam, że można pojechać. Spodziewałam się skromnych ruin, nawet resztek, więc spotkała mnie bardzo miła niespodzianka.
Na sam zamek nie trafiliśmy od razu. Przegapiliśmy ścieżkę i obeszliśmy dookoła centrum miasteczka. Nasunęło mi się porównanie z Kłodzkiem, gdzie wszystko jest wymarłe, więc bardzo mi się tutaj podobało. Widać było, że sklepy działają, a w uliczkach bywają ludzie. Gdy odnaleźliśmy właściwą drogę, zaskoczył mnie wygląd zamku oraz mnogość miejsc, w które można wejść. Nie było tłumów, co dodatkowo uprzyjemniło nam zwiedzanie. Zajrzeliśmy wszędzie i wspięliśmy się na wieżę. A w międzyczasie kupiłam książkę o innych ciekawych miejscach regionu. Będzie jak znalazł na kolejne eskapady 🙂
Z Bolkowa pojechaliśmy jeszcze do Jaworzyny Śląskiej, bo gdzieś na trasie rzuciła nam się w oczy reklama Festiwalu Zabytków Techniki. Z imprezy nie skorzystaliśmy, a nawet coś straciliśmy, bo z tej okazji odjechał z muzeum zabytkowy pociąg, ale przy innych atrakcjach nie było to istotne.
Rzutem na taśmę załapaliśmy się na przewodnika, w ostatniej chwili (a nawet troszkę po) kupując bilety i doganiając niewielką grupę w parowozowni. Chłopak był młody i dość śmieszny, ale sporo się od niego dowiedzieliśmy. W czasie, gdy podziwialiśmy fajne eksponaty z dziedziny kolejnictwa i nieco szerzej pojętej techniki, rozpętała się burza z ulewnym deszczem i gradem. Udało nam się w przerwie zmienić lokal, tj. przejść do drugiej części muzeum z suchą głową, ale deszcz rozpadał się ponownie i już szybko nie odpuścił. Na przeczekanie kupiliśmy sobie kawkę, ale i tak oglądanie lokomotyw stojących na zewnątrz było lekko mokrawe i szybkie. Najbardziej podobała mi się makieta kolejowa, służąca do ćwiczeń. Była bardzo podobna do tej z Technikum Kolejowego w Gliwicach.
Aha. Oczywiście we Wrocławiu nie padało 😉
Zdjęcia: Zamek Bolków z dołu i z góry, muzeum w Jaworzynie Śląskiej.

31 sierpnia
Miniony wakacyjny weekend

„Koniec wakacji” – pod takim hasłem odbyła się kolejna weekendowa impreza nurkowa. Tym razem pojechaliśmy do miejscowości Pszczew niedaleko Międzyrzecza, gdzie mieliśmy wynajęty niedawno oddany do użytku pensjonat. Fajny budynek, ze sporym tarasem na parterze i mniejszym na piętrze, przestronną jadalnią i salonem (z których nie korzystaliśmy), dwiema kuchniami i przyjemnymi pokojami. Sympatycznie, ale tajemniczo, bo dręczyło nas pytanie, po co budować coś takiego w miejscu, gdzie właściwie nic nie ma. Co tam można zorganizować? Miejsc zaledwie kilkanaście, okolica sprawiająca wrażenie pustej (z okien widać pola, a nie na przykład jezioro)… Dla nas było w porządku, bo i tak jeździliśmy na nurki. Ale trochę kilometrów musieliśmy przejechać.

Wieczorami były imprezy przy grillu, sałatkach i alkoholu, a w dzień przygody nurkowe.

W sobotę pojechaliśmy nad Jezioro Głębokie, gdzie korzystaliśmy z gościny bazy nurkowej Palia Dive. Mieści się ona na terenie dużego ośrodka wypoczynkowego, ale nieco na uboczu, bo główna plaża jest nieopodal. Przy bazie jest sporo stołów do wygodnego złożenia sprzętu oraz pomost, natomiast pod wodą jest tor z poręczówkami. Podczas pierwszego nurka zwiedziliśmy jego prawą stronę, a następnie popłynęliśmy wzdłuż linii roślinności wyśledzić jakieś rybki. Podczas drugiego nurka mieliśmy w planie zwiedzić stronę lewą, ale z powodu słabej widoczności zdecydowaliśmy się znów na roślinki. Widziałam bardzo fajnego, sporego szczupaka i całe mnóstwo okoni.

Natomiast w niedzielę mieliśmy dwa nurkowania w dwóch różnych miejscach. Najpierw wyruszyliśmy nad Jezioro Lubikowskie od strony samego Lubikowa, gdzie rozłożyliśmy się również na terenie ośrodka wypoczynkowego. Nikt z nas tu nigdy nie był, nie ma tu również żadnej bazy ani poręczówek, zatem pożyczyłam kompas z mocowaniem na dłoń i wyruszyłam z grupą przed siebie. Przez pierwsze 15-20 minut było tak płytko, że mój komputer w ogóle się nie zorientował, że ja już nurkuję 🙂 W każdym miejscu można było stanąć na czubkach płetw (płynęliśmy nad dość bujnym gąszczem traw). W końcu wynurzyliśmy się po raz trzeci czy czwarty, uzgodniliśmy kolejny kierunek płynięcia i wyruszyliśmy przed siebie z sukcesem. Kolejne metry głębokości witałam z radością, ale za to okazało się, że za linią trawy nic nie ma. Tylko piach. Nurek był więc mocno nietypowy. Od momentu uruchomienia komputera trwał 68 minut, ale na brzegu nie było nas znacznie dłużej. I nic ciekawego nie widzieliśmy. Naszym sukcesem było zejście na 9,9 m, ponieważ jedna z grup zanotowała maksimum 2,4 m 🙂

Na drugiego nurka pojechaliśmy nad Jezioro Trześniowskie. Pomiędzy nim a Jeziorem Łagowskim jest miejscowość Łagów, zamek joannitów, a wczoraj były także tłumy ludzi i mnóstwo punktów z jedzeniem. Kebaby, gofry, lody… Jak w środku lata nad morzem 😉 Na terenie parku zamkowego jest baza nurkowa, w której napełniliśmy butle (drogo!) i zasięgnęliśmy języka co do trasy. Wizura miała być dobra, a widoczność 6 metrów, ale tak pięknie jednak nie było. Zanurzyliśmy się przy boi, zeszliśmy na platformę, przepłynęliśmy po poręczówkach do drugiej platformy i do łódki, a następnie obraliśmy kurs 270° i popłynęliśmy w stronę skarpy brzegowej, robiąc szeroki łuk, wracając do punktu wyjścia, a po drodze podziwiając podwodne, obrośnięte muszelkami, bardzo efektowne drzewa. Był piękny szczupak oraz węgorz wiszący mi przed oczami na gałęzi. Wizura robiła efekt mgły, co potęgowało tajemniczość miejsca, ale wolałabym jednak widzieć więcej.

Przez to całe jeżdżenie i podwójne przygotowania / pakowanie, zebraliśmy się dobrze po 18. Ekipa pojechała, a my poszliśmy jeszcze na spacerek po miejscowości. A w drodze do Wrocławia przejechaliśmy przez centrum Świebodzina, żeby zobaczyć twarz imponującego, sławnego posągu (z trasy S3 widać tylko plecki). W domku byliśmy około 22.30. Zmęczeni, ale zadowoleni 🙂

Lubię jeździć z M. Tym razem jego uwaga była nieco podzielona, bo częściowo pomagał niepełnosprawnemu nurkowi z mojej grupy, ale wystarczyło też czasu dla mnie 🙂

30 października
Jestem instruktorem PADI! 🙂

No i się stało! W miniony weekend zdałam egzamin na „owsika” czyli na stopień Open Water Scuba Instructor (OWSI). Ale ponieważ „owsik” brzmi niepoważnie, trzeba było szybko awansować i trzy dni później nabyłam dodatkowo uprawnienia do szkolenia w ramach sześciu specjalizacji (MSDT = Master Scuba Diver Trainer w wersji Standard). Drugiej części kursu początkowo nie miałam w planach na ten rok, ale cieszę się, że udało mi się zostać. Było warto!

Teraz puchnę z dumy. A co sobie będę żałować!

To był świetny czas. 18 dni w wesołym towarzystwie. Chociwel. Wygodny Pałac Nad Jeziorem z wyśmienitym wyżywieniem i niemal rodzinną atmosferą. Mnóstwo zajęć na sali wykładowej, na basenie w Goleniowie oraz nad czyściutkim i przejrzystym jeziorem Ińsko. Były demonstracje ćwiczeń, prowadzenie zajęć praktycznych, wygłaszanie wykładów, a do tego warsztaty z oferowania kursów i sprzętu. Cud, miód i orzeszki! Długo i intensywnie, ale też ciekawie i bardzo rozwojowo, bo cała czwórka zrobiła wyraźne, a wręcz niesamowite postępy 😉 Omówienia nabrały kształtów i kolorów, wykłady złapały strukturę, trenowany usilnie nadzór nad kursantami zyskał na efektywności. A przy tym dobrze się bawiliśmy i miło (choć z lekką przyprawą stresu) spędzaliśmy czas.
Dużą radość niemal co wieczór sprawiał mi fakt, że skutecznie popracowałam przed wyjazdem nad sprawdzianami wiedzy i teorią, dzięki czemu na kursie nie musiałam się zbyt dużo uczyć, a tylko odświeżyć najważniejsze punkty. Udało mi się więc wyspać (w miarę), skończyć jedną książkę, zacząć drugą i obejrzeć trzy filmy oraz po pół odcinka Master Chefa i Voice of Poland. Telewizor w pokoju na co dzień był jednak wyłączony z prądu, bo w gniazdkach tkwiły ładowarki do telefonu i komputera 😉 Mus to mus 😉

Nie żałuję ani minutki spędzonej na kursie. Nie żałuję ani grosika zapłaconego Szkole Instruktorów Nurkowania, PADI czy Pałacowi Nad Jeziorem. Żałuję natomiast, że wspólny czas w jesiennie kolorowym Chociwlu dobiegł końca. I pociesza mnie tylko zdanie mojej Mamy: „Coś musi się skończyć, żeby mogło się zacząć coś innego”. Biblia mówi, że wszystko ma swój czas. Teraz jest dobry moment na pomysły i start. Trzymajcie kciuki!

1 listopada
Wszystkich Świętych

Choć groby moich bliskich odwiedzam przy innych okazjach (np. podczas Świąt), 1 listopada zawsze idę na spacer na Cmentarz Grabiszyński zapalić znicz. Chodzę wówczas alejkami, oglądam mniej i bardziej zadbane nagrobki, odwiedzam miejsce poświęcone pamięci żeglarzy i marynarzy, robię kilka zdjęć i obserwuję ludzi.

Jedni siedzą w ciszy i zadumie, czasami uśmiechną się do swoich myśli, czasami uronią łzę. Ktoś odgarnia kilka opadłych liści, stawia donicę pełną pięknych kwiatów. Mama ściszonym głosem opowiada córeczce historie o osobach, które tutaj pochowano. Starsza para na ławeczce snuje wspólne wspomnienia. Aż chce się usiąść obok i posłuchać.

A tymczasem ktoś inny zajada ze smakiem precelki lub głośno śmieje się z rodzinnych żartów. Niektórzy palą papierosy, u innych dzwoni telefon. Kobiety komentują tańsze znicze i skromniejsze bukiety. Mężczyźni nie ściągają czapek nawet podczas chwili ciszy (modlitwy? zadumy?) nad grobem. I wśród tłumu dziwnie brakuje młodzieży licealno-studenckiej… Piękne rodzinne tradycje i zasady savoir-vivre powoli giną?

14 grudnia
Urodzinowy weekend

Ale miałam fajne dwa dni! Wystrzałowe! 🙂

W sobotę 10 osób przyszło na imprezkę, więc od rana (a nawet już w piątek) trwały gorączkowe przygotowania, głównie kulinarne, ale także związane z przemeblowaniem pokoju i sprzątaniem. W południe z odsieczą przybyła Siostra, rozczarowana nieco, że zamiast kierować kuchcikiem, będzie musiała popracować sama 🙂 Podziwiam jednak szczerze, bo ja się za tarty nawet nie zabieram, a jej dzieło było pyszne. Szacun! Ja w tym czasie kroiłam składniki do drugiej sałatki i zawijałam w ślimaczki ciasto francuskie. Mniam, mniam. Tak sobie skromnie napiszę. A co!

Goście dopisali, a ci, co się wcześniej nie znali, przypadli sobie chyba do gustu. Tak to przynajmniej wyglądało z perspektywy mojego krzesła. Tort zamówiony w cukierni koło domu (bo blisko i po drodze) okazał się przepyszny i delikatny. Prezenciki trafione. A jedzenia i alkoholu nie zabrakło. Wręcz przeciwnie. Mam posiłki na jeszcze kilka dni 🙂

W niedzielę długo leniuchowaliśmy w łóżeczkach, a na późne śniadanie zrobiliśmy wypasioną jajecznicę. A potem nastąpiła niespodzianka. Zadzwonił domofon, w którym nie działa gadanie i nie ma sensu pytać, „kto tam”, bo i tak się człowiek nie dowie. Nikogo się nie spodziewałam, więc stwierdziłam: „Pewnie ulotki. Jak nie zadzwoni po raz drugi, to nie otwieram”. Zadzwonił po raz drugi, więc podeszłam do okna. Otworzyłam, wyjrzałam, a tam przystojniak z kwiatami! Tata i 40 róż! No i Mama oczywiście, schowana pod daszkiem nad wejściem 🙂 Fajnie, co? Nic a nic się Siostra nie wygadała!

Rodzinny i urodzinowy obiad zjedliśmy w restauracji Steinhaus. Ale pychota! I tak ogromniaste porcje, że golonki nie zmógł nawet M. (choć może to być częściowo wina późnego i sytego śniadania). Wołowina mięciutka, pierogi z gęsiną świetnie przyprawione, w sałatce cieplutki łosoś. Wszystkie dania podane jednocześnie, co powinno być normą, a w większości miejsc nią niestety być przestało. W dodatku stonowany, elegancki wystrój, mało ludzi, wygodny stolik w przytulnym kąciku, przyzwoite ceny i brak głośnej muzyki, która w wielu lokalach skutecznie zapobiega wszelkim konwersacjom. Cud, miód i orzeszki!

A w drodze do samochodu spotkaliśmy jeszcze jedną niespodziankę w postaci zakapturzonego faceta, który zawołał do nas słowami (mniej więcej): „Dzień dobry! Rodzina, rodzina!” Spod kaptura wyskoczyła twarz kuzyna z Katowic. Przystojna – muszę dodać, bo gdy się ostatnio widzieliśmy (po raz pierwszy i kilkanaście lat temu) wyglądała trochę inaczej 🙂

Potem rodzina pojechała do domu, a my, po długiej, corocznej rozmowie z polsko-brytyjską Przyjaciółką, zanurzyliśmy się w świecie „Homeland” aż nam się skończyły odcinki 🙂

21 grudnia
Kolejny weekend, tym razem przedświąteczny

To był bardzo udany czas. W sobotę jarmark w Dreźnie. Miała być większa ekipa, a pojechaliśmy w końcu w piątkę jednym samochodem. Cóż. Ich strata! Było słonecznie i ciepło, bardzo kolorowo i bogato, bo straganów bez liku, a namierzyliśmy trzy ich duże skupiska (w tym najważniejsze na Starym Rynku). Zakupów nie zrobiliśmy, ale wypiliśmy grzane wino i zjedliśmy ciekawe burgery, do których stała najdłuższa jarmarkowa kolejka 🙂

Wracaliśmy dość długo, bo sobota była pechowym dniem na A4 i omijaliśmy dwa duże korki. Najbardziej dziwiły nas jednak zatory z Niemiec do Polski, gdy jechaliśmy rano. Co chwilę kilkukilometrowe kolejki bez przyczyny i ruch jak w mieście w godzinach szczytu. Coś niesamowitego.

A w niedzielę zrobiło się świątecznie 🙂 Ubrałam choinkę, potem pojechaliśmy na krótko do marketu i na dłużej do znajomych, a późnym popołudniem piekłam ulubione pierniczki, a M. gotował obiadokolację. Efekt? Ponad 200 korzennych ciasteczek i przepyszna zupa, po której nastąpiło jeszcze drugie danie – udka kurczaka z sałatką. Mniam, mniam! Nie wiem tylko, czy przyprawy w zupie były zgodne z przepisem – M. lubi tworzyć nowe smaki 🙂

Po weekendzie mnie zmogło i lekarz przepisał kilka leków, ale zaraz będą Święta i rodzinny czas. Będzie milutko i cieplutko. Już czekam!