2018: Rejs ze Splitu

Pierwszy rejs Ludka, a już z przygodami!

Druga tegoroczna wyprawa do Chorwacji obfitowała w niespodzianki. Najpierw zmieniła się 1/3 załogi, potem z powodów rodzinnych wycofali się Państwo Kapitaństwo, więc do końca nie było wiadomo, czy rejs w ogóle dojdzie do skutku. Trzy dni przed planowanym wyjazdem, przy kieliszku dobrego wina u Rodziców, moja Sis doznała objawienia i jeszcze tego samego wieczoru Tata znalazł skippera Piotra 🙂

Wyruszyliśmy zatem w piątek, jadąc przez Gliwice i Tychy, co nieco uprzyjemniło drogę przez Czechy. Między Wrocławiem a Wiedniem nie ma autostrad, a tam jedzie się znakomicie. Mimo zmiany ekipy, nie zrezygnowaliśmy z noclegu na trasie i odkryliśmy w Słowenii piękne miejsce niekoniecznie na jedną noc. Poranne widoki zapierały dech w piersiach i nawet trochę mi było żal, że musimy jechać dalej.

Do Splitu dotarliśmy w sobotę wczesnym popołudniem i bez problemów odnaleźliśmy resztę załogi – Kasię i Norberta. Na jacht musieliśmy trochę poczekać i miałam sporo czasu na załatwienie wszelkich formalności. Wprawdzie skipperem był Piotr i on sprawdzał stan żaglówki, ale to ja miałam umowę z firmą czarterową, więc na mojej głowie były papiery, kaucja, klimatyczne, a potem także płatności portowe. Dałam radę. Jeszcze na pomoście podzieliliśmy się kajutami – my zajęliśmy dziobową, bo po pierwsze o tym marzyłam, a po drugie odnotowałam tam najwięcej schowków na liczne bambetle. Niepotrzebna moc ciuchów to oczywistość, ale poważne wyposażenie jachtowe od Rodziców było niespodzianką. Miałam notatki Mamy, tablet, locje, przewodniki, zapasowy przedłużacz i jeszcze kilka drobiazgów. Przetrwanie gwarantowane!

Pierwszy wieczór spędziliśmy jedząc jachtową kolację, a potem pijąc piwo w jednej z knajpek w głównej części miejskiego bulwaru, pod Pałacem Dioklecjana. Natomiast w niedzielny poranek wyruszyliśmy w naszą niedługą podróż. Wiało prawie nic, postawiliśmy żagle na całe pół godziny, ale od razu mieliśmy atrakcję w postaci delfinów 🙂

Około 14:00 przypłynęliśmy do zatoczki Stončica. Celem była kąpiel, ale miejsce okazało się bardzo przyjemne, więc zostaliśmy na noc. Na obiad zjedliśmy wielce chwalone Mamine mięso, które podaliśmy z kaszą i bogatą sałatką Kasi. Był spacer, były wieczorne pogaduszki. Na miejscu jest restauracja, ale z niej nie korzystaliśmy. Jeśli ktoś miałby zamiar, warto zarezerwować stolik, bo jest oblegana!

Stončica:
postój na boi 35 euro, brak infrastruktury dla żeglarzy, toaleta przy restauracji.

W poniedziałek wyruszyliśmy po siódmej i cały dzień poruszaliśmy się mocą silnika. Popłynęliśmy dookoła wyspy Vis od wschodniej strony w kierunku Biševa, planując zwiedzić Błękitną Grotę. Zacumowaliśmy w zatoczce Mezuporat, gdzie trzeba uważać na tłumy jachtów i ciasno rozmieszczone bojki. W dwóch grupach kolejno pojechaliśmy do groty – przewodnicy zabierają ludzi na swoje łodzie, a przyjemność kosztuje 70 kun / 10 euro od osoby. Na miejscu poznaliśmy także wesołą grupę Ślązaków.

W drugiej połowie dnia opłynęliśmy Vis z drugiej strony i cumowaliśmy w Kut przed 15:00, zajmując jedno z trzech ostatnich miejsc! Port i miejscowość bardzo malownicze. Oczywiście poszliśmy ładną promenadą do centrum Vis, gdzie zjedliśmy pizzę, a mój Wędrowniczek znalazł pana z rakiją i winem 🙂 Obowiązkowy punkt wakacji w Chorwacji został zatem zaliczony!

Kut:
postój 490 kun, brak możliwości płacenia w euro czy kartą.

We wtorek pobiliśmy rekord wyjazdu, jeśli chodzi o żeglowanie – używaliśmy grota i genui w sumie przez cztery godziny! Szacun. Tego dnia przepłynęliśmy uroczym przesmykiem między wysepkami Planikovac i Marinkovac, obejrzeliśmy z wody port w Hvarze, opłynęliśmy wyspę Hvar od zachodu i śledziliśmy regaty. Goniły nas różnokolorowe spinakery, co bardzo pięknie wyglądało.

Przed 16:00 zacumowaliśmy w przepięknym Starim Gradzie. Udało nam się stanąć jeszcze po prawej stronie, ale ponownie zajęliśmy tam jedno z ostatnich miejsc! Przy porciku są markety, targ, sklep mięsny, ze trzy piekarnie, dużo knajpek, a nieopodal urokliwe, ciasne uliczki starego miasta.

Stari Grad:
postój 426 kun, przy czym po lewej stronie portu cena jest ta sama, a odległość od kibelka i biura zdecydowanie większa! toalety i prysznice od niedawna.

W środę rano zrobiliśmy zakupy, spotykając w piekarni wesołych Ślązaków. Uśmiechniętych, ale jednocześnie nieco zaskoczonych coraz wyższymi cenami w Chorwacji i planujących przerzucenie się na Grecję. To jest jakiś plan. Wyruszyliśmy w drogę przed 10:00, po wyjściu z zatoki na godzinkę postawiliśmy nawet żagle. Na silniku pojechaliśmy w stronę miejscowości Vrboska, którą ponownie obejrzeliśmy z wody, planując wizytę na nóżkach, do której ostatecznie nie doszło. Rzuciliśmy kotwicę niedaleko, przy półwyspie Glavica. Dużo pływaliśmy, ugotowaliśmy obiad, wieczorem graliśmy w karty, a M. łowił ryby, z których następnego dnia była zupa! 🙂 Z sąsiedniego, dość dużego jachtu dobiegały nas dźwięki muzyki – na daszku zebrała się grupa z instrumentami! Koncert na żywo!

Czwartek ponownie zaczęliśmy od kąpieli, której wiecznie miałam niedosyt. Była kawa, luzik, pełen relaks i decyzja, by jednak nie iść do Vrboskiej, tylko wyruszyć i gdzieś po drodze stanąć na kolejne – tak, tak! – pływanie! Wiatru brakowało, morze było prawie płaskie, przed południem namierzyliśmy stado delfinów i staraliśmy się je uchwycić na zdjęciach i filmach. Stanęliśmy na półtorej godziny taplania się w zatoczce Rasotica. Mała, przepiękna, spokojna.

Po południu trochę się rozwiało, nawet do „trójki”, więc konkretnie sobie pożeglowałam. Na nocleg zacumowaliśmy w bardzo ładnym miasteczku Pučišća. Na kolację była – a jakże! – fantastyczna zupa rybna ugotowana w idealnej załogowej kooperacji, a wieczór spędziliśmy przy winie i kartach. W drugiej części portu nocowała duża grupa jachtów, które widzieliśmy trochę wcześniej podczas regat.

Pučišća:
nocleg kosztował 220 kun, do kibelka mieliśmy kawałek, ale za to było bliziutko do marketu

Piątek był ostatnim dniem żeglowania. Wstaliśmy o siódmej, ale poranek był leniwy. Kupiłam chleb, zjedliśmy śniadanie, wyruszyliśmy w miasteczko, gubiąc się w wąskich, urokliwych uliczkach. Wypłynęliśmy po 10:00 i przez chwilę obserwowaliśmy szykujące się do kolejnego startu żaglówki regatowe. Wiatr z czasem ucichł, więc postój na kąpiel i herbatę zrobiliśmy sobie tym razem na środku morza. Pływaliśmy, mając pod sobą 50 m wody.

W Splicie ustawiliśmy się od razu w dość długiej kolejce do stacji paliw, ale nie było źle, bo do mariny trafiliśmy niecałe półtorej godziny później. Nasz fajny rejs dobiegł końca. Wieczór oczywiście spędziliśmy w mieście, a następnego dnia wyruszyliśmy w podróż do domu, jadąc tym razem starą „jedynką”. Trochę zamieszaliśmy się przy granicy, bo niespodziewanie wjechaliśmy na autostradę, utknęliśmy w korku i pytałam w biurze, czy możemy gdzieś zjechać, by nie płacić winiety w Słowenii. Jakoś się udało. Ponownie nocowaliśmy w tym samym miejscu, a do Gliwic dotarliśmy na niedzielny obiad.