Słowenia

Termy i wino, listopad 2019

Jak powszechnie wiadomo, rocznice ślubu się same nie świętują, a im dalej w las, tym świętowanie bardziej uroczyste. Szafirowe gody moich Rodziców stały się okazją do wspólnego, rodzinnego wypadu do jesiennej Słowenii. Kraju, który znałam głównie z podróży do Chorwacji, ale w którym już kiedyś udało nam się zgubić i przy okazji zachwycić.

Organizatorem wyjazdu była Slovenika, a opiekunką grupy Agata, dziewczyna zakochana w Słowenii bezgranicznie i zaraźliwie. Drogowym opowieściom o historii i szeroko pojętej kulturze nie było końca. W autobusie królowała poza tym rzadko już przeze mnie słyszana gwara śląska, a towarzystwo było dość urozmaicone wiekowo. Co ważne, było także zaskakująco, a wręcz nieprawdopodobnie zdyscyplinowane – nigdy na nikogo nie musieliśmy czekać.

Wyjechaliśmy z Katowic w piątek, 8 listopada, chwilę po 23. Celem całonocnej podróży był najpierw Graz – stolica austriackiej Styrii. Gdy piszę niniejszy tekst, jestem nieco zaskoczona informacją, że to drugie co do wielkości miasto w Austrii. Zwiedzaliśmy tylko starówkę i nie wydawało mi się wtedy aż tak duże. Podczas długiego spaceru z polską przewodniczką, pracownikiem miejscowego uniwersytetu, zobaczyliśmy m.in. górę zamkową, Murinsel w kształcie nie wiadomo czego, ważne budynki przy placu głównym, budynek parlamentu i katedrę. Na szczęście nie padało.

Kolejnym punktem na trasie była już Słowenia, a konkretnie położona niedaleko granicy z Chorwacją olejarnia Jeruzalem Sat, gdzie zorganizowano dla nas degustację. Czego tam nie było! Twarożek z olejem, pasta z fasoli z olejem, pestki z dyni na słodko i na słono oraz oczywiście olej z dyni, główny bohater imprezy, w rozmaitych odmianach i z różnymi dodatkami. Nawet w formie likieru z alkoholem 😉 Były także zakupy, miejscowy grzaniec i przygotowana na wesoło ceremonia święcenia młodego wina, której totalnie nie kumaliśmy. Najważniejsze, że był z nami święty Marcin, bo to właśnie od jego imienia pochodzi nazwa listopadowego święta wina w Słowenii (Martinovanje).

Pełne dyni brzuszki i ich właścicieli autobus powiózł następnie do pierwszej winnicy. W końcu! 🙂 Ugościła nas pięknie położona winnica Puklavec. Pełne brzuszki westchnęły, bo przed każdym gościem wylądował talerz wędlin i serów. Oraz kolejno trzy wina, przy czym ostatnie, słodkie, mogliśmy ku naszej radości wymienić na wytrawne. Jakoś wspięliśmy się po tym wszystkim po stopniach autobusu i wyruszyliśmy do hotelu. A tam czekały już na nas wygodne pokoje, kuszące kanapy oraz obiecujące relaks baseny i termy…

W niedzielę pojechaliśmy najpierw na wieżę Vinarium w miejscowości Lendava. Leniuszki wjechały windą, dzielni Rodzice wspięli się schodami, a wszyscy po zachwytach widokami zachwyciliśmy się oczywiście grzańcem. A potem pojechaliśmy do winnicy Cuk. Cóż to za wspaniałe miejsce! Charakterystyczne logo z motylkiem nawet na butelkach z wodą mineralną, poduszkach i sukience Ewy, która prowadziła degustację. Przepiękna okolica. Pełne humoru opowieści. No i świetne wino podane z pysznymi przekąskami. Coś niesamowitego! Po takich wrażeniach mogliśmy już tylko wrócić do hotelu i znów zażywać leczniczych wód.

A w poniedziałek kulminacja. Co roku, 11 listopada o 11:11, oficjalnie rozpoczyna się święto wina, którego świadkami staliśmy się w Mariborze. Przed degustacjami przeszliśmy się z Agatą po mieście, żeby zobaczyć kilka placów, ważnych budynków i najstarszą winorośl, a od 11 do 14 mieliśmy czas wolny wśród winnych straganów. Największym wzięciem cieszyło się wino grzane, ale popróbowaliśmy także kilku innych, odwiedziliśmy słynne mariborskie piwnice i obejrzeliśmy paradę. A po świetnym obiedzie w lokalnej knajpce i ostatnich zakupach wyruszyliśmy w podróż do Polski z postanowieniem, że któregoś dnia z przyjemnością do Słowenii wrócimy.